piątek, 29 marca 2019

Relacja: Godsmack zagrali w Warszawie! (26.03.2019, Progresja)

Choć musieliśmy czekać kilka miesięcy dłużej, aby zobaczyć Godsmack w Polsce po raz drugi w historii, to warto było uzbroić się w cierpliwość. Amerykański zespół porwał wypełnioną po brzegi fanami Progresję do żywiołowego szaleństwa. Obok nowych kawałków nie zabrakło również starszych oraz  bardziej drapieżnych utworów, które najbardziej emocjonowały polską publiczność. Jako support zaprezentował się nowozelandzki Like a Storm.


Pierwotnie koncert Godsmack miał się odbyć pod koniec listopada 2018 roku, ale ze względu na śmierć syna Tony’ego Romboli został on przełożony na końcówkę marca. I niewiele brakowało, aby to nie był dla mnie udany dzień, ponieważ pociąg, który miał dowieźć mnie do Warszawy został odwołany z powodu zerwanej trakcji. Po trzygodzinnym oczekiwaniu w końcu ruszyliśmy ze znajomymi ze stacji Sosnowiec Główny następnym pociągiem, aby jeszcze po drodze zmierzyć się z zamiecią śnieżną. Na szczęście już bez przygód dotarłam do Progresji, choć ponad godzinne oczekiwanie na mrozie na wejście do klubu nie będę mile wspominać. Jednak w samą porę pojawiłam się przy scenie, aby podziwiać Like a Storm, całkowicie zapominając o chłodzie wieczoru.

Nowozelandczycy rozpoczęli swój występ od dwóch utworów pochodzących z ich najnowszego albumu "Catacombs", czyli Pure Evil i The Bitterness. Na znanym Wish You Hell zespół nieco się rozluźnił (Chris Brooks zdjął kurtkę) widząc napływającą publiczność, która w długiej kolejce czekała, aby wejść do klubu. Ludzie chętnie klaskali do rytmu i coraz głośniej nagradzali muzyków brawami. Na kolejnym balladowym Solitary usłyszeliśmy na głównym wokalu gitarzystę, Matta Brooksa. Zaśpiewał wcale nie gorzej od brata, popisując się czystym głosem i wczuwając się w swoje partie. 


Dwa i pół roku temu, gdy Like a Storm grali przed Alter Bridge, nagłośnienie w Spodku pozostawiało wiele do życzenia. Jednak w Progresji zespół brzmiał z mocą i po prostu tak jak trzeba, aby czerpać przyjemność ze słuchania ich muzyki. A przede wszystkim cieszy to, że wyraźnie były słyszane wyjątkowe instrumenty, jakimi są didgeridoo (charakterystyczny dla australijskich Aborygenów).  Te podtrzymywane przez stojaki-kościotrupy instrumenty, które obsługiwał Chris Brooks, świetnie zabrzmiały na Become the Enemy.

Kolejny numer Complicated (Stitches & Scars) znowu należał do Matta Brooksa, który przejął pałeczkę na wokalu od brata. Potężnie wybrzmiał The Devil Inside, gdzie również usłyszeliśmy didgeridoo, a także krótką solówkę Matta. Zespół już w swoim żywiole szalał na scenie. Przed ostatnim utworem Chris zachęcał do powtarzania za nim „hate me!” na znak „raz, dwa!”, które mówił po polsku ku zaskoczeniu wszystkich. Po takiej zachęcie publiczność głośno wykrzykiwała te słowa podczas refrenu Love the Way You Hate. Do tego na tym utworze wokalista przeskoczył barierki, aby przez chwilę śpiewać w zachwyconym tłumie. Like a Storm opuszczali scenę przy gromkich brawach i w wyśmienitych humorach, dziękując po polsku za gorące przyjęcie. 


Po koncercie Like a Storm Progresja była już wypełniona po brzegi, a emocje w tłumie rosły z każdą minutą. W końcu to był pierwszy klubowy występ Amerykanów w Polsce (pierwszy koncert, jak pamiętamy, odbył się pod halą Atlas Arena w Łodzi po występie Slipknot), więc również nie dziwi, że został wyprzedany. Piętnaście minut przed 21. zgasły światła, podniósł się podniecony okrzyk wielu gardeł, a z głośników zaczęły płynąć zmixowane melodie We Will Rock You, Dream On czy Hey Jude. Po chwili na scenie pojawił się zespół Godsmack i rozpoczęło się istne szaleństwo! Na początek zagrali When Legends Rise, a potem 1000hp. Ale większy entuzjazm wzbudził jednak starszy numer od poprzedników, czyli Cryin' Like a Bitch, gdzie ludzie głośno śpiewali słowa całej piosenki, a nie tylko refrenu.

Amerykanie przeprowadzili nas przez całą swoją dyskografię, grając popularne utwory, jak Straight Out of Line (album „Faceless”), Awake ze wstępem z Mistakes (album „Awake”), Something Different („1000hp”). Te starsze kawałki podrywały ludzi do prawdziwego szaleństwa w pogo pod sceną. Z kolei nowsze jak Say My Name czy Unforgettable raczej dawały chwilę oddechu, choć Erna zachęcał wszystkich do głośnego śpiewania wraz z podkładem. Poza tym ludzie korzystali z tego momentu, aby uwiecznić zespół na smartfonach, przez co ciężko było cokolwiek zobaczyć, co się dzieje na scenie. A tam energicznie za perkusją uwijał się Shannon Larkin, a Tony Rombola słał uśmiechy pierwszym rzędom przy barierkach, podobnie jak Robbie Merrill. Oczywiście najbardziej szalał wokalista, który nie szczędził słów pochwały i zdumienia, jak wspaniale bawi się polska publiczność. Nawet wspomniał, że liczył na takie gorące przyjęcie przypominając o pierwszym koncercie w Polsce oraz swoim solowym projekcie. Jestem w stanie uwierzyć, że te słowa nie były zwykłą kurtuazją, lecz faktycznie mógł zapamiętać te występy, ponieważ miały niezwykłą atmosferę. 

W końcu też cofnęliśmy się do albumu „Godsmack” z 1998 roku, aby usłyszeć znakomite Keep Away. Publika znowu się wczuła w piosenkę i głośno śpiewała „stay away from me”. Do tego Tony Rombola popisywał się ognistą solówką gitarową, korzystając z charakterystycznego efektu przesterowania. Po tym numerze po raz kolejny tłum zaczął wykrzykiwać nazwę zespołu, jeszcze bardziej zdzierając gardła. 


Warto wymienić tutaj dwa utwory, które raczej są mniej popularne, co można było zaobserwować po mniej entuzjastycznej reakcji publiki. The Enemy swego czasu był często puszczanym kawałkiem w radiu, choćby w Antyradiu. Dzięki niemu poznałam Godsmack (a raczej zmobilizował mnie do poznania zespołu na nowo), więc dla mnie to był szczególny moment, że właśnie ten kawałek usłyszałam na żywo! Podobnie rzecz się ma z numerem Love-Hate-Sex-Pain, który jest swego rodzaju grunge’owym hołdem złożonym Alice in Chains (nawiązuje do numeru Love, Hate, Love), który też w pewnym momencie był moim ulubionym zespołem. Oba utwory zabrzmiały świetnie!

Po grunge’owych melodiach Godsmack zmienił klimaty na bardziej plemienne za sprawą Voodoo, gdzie fani z uczuciem śpiewali słowa piosenki wraz z Sullym Erną. Skoro bębny wyszły na pierwszy plan w tej piosence, to zespół poszedł za ciosem i rozpoczęła się Batalla de los tambores. W Łodzi perkusyjną batalię między wokalistą, a Larkinem oglądaliśmy w okrojonej wersji, ponieważ scena była za mała na to niezwykłe show. Tym razem panowie mieli dużo przestrzeni, więc Erna bez przeszkód wjechał ze swoim kompletem bębnów na progresyjną scenę. Trudno powiedzieć, kto miał większą frajdę z bitwy perkusyjnej – fani czy muzycy – ale pewne jest to, że ten energiczny pokaz umiejętności niezwykle imponował. Aż można powiedzieć, że w tej rywalizacji sypały się przysłowiowe iskry. Obaj popisywali się sztuczkami podrzucając wysoko pałeczki, a potem je łapiąc (raz Sully nie złapał kwitując to wybuchem śmiechu). Poza tym przerzucali się różnymi znanymi motywami, jak Back in Black czy Enter Sandman, w czym pomagali im gitarzyści. A efektowności temu widowisku dodawały obracające się podesty perkusji. Jednak zwycięzcą tej batalią okazał się półnagi Shannon Larkin, który wkładał w swoje uderzania w bębny całe serce i energię. Obaj otrzymali gromkie brawa za ten pokaz.


Przed Whatever Sully Erna zaprosił młodą fankę na scenę, która ani trochę nie przeraziła się tymi kilkoma setkami ludzi wpatrzonymi w nią. Przybiła piątkę ze wszystkimi z zespołu i dostała pałeczki od Larkina. Sully jednak poprosił ją, aby nałożyła słuchawki (zeszła już wtedy ze sceny), bo ten stary numer, sięgający czasów płyty „Godsmack”, nie szczędził gardeł publiczności, która niezwykle głośno krzyczała „go away”, które pewnie było słychać aż pod Pałacem Kultury. To było fantastyczne zakończenie tej części koncertu!

Po kilku chwilach głośnego domagania się przez fanów powrotu Godsmack na scenę, panowie zaproponowali na początek bisu spokojniejsze brzmienie Under Your Scars z najnowszego albumu. Erna zasiadł do keyboardu i znowu oczarował publikę, która również pięknie intonowała melodię tej piosenki. Następnie usłyszeliśmy przebojowe Bulletproof, aby przejść do nieco cięższego Come Together Beatlesów. Zespół nie ograniczył się tylko do scoverowania tego ponadczasowego hitu, ale również wplótł w niego kilka znanych riffów z Highway to Hell czy Stairways to Heaven. Do tego Tony Rombola dodał od siebie jeszcze doskonałą solówkę. Widać było, że grupa miała mnóstwo frajdy grając rozszerzoną wersję tego utworu, bo uśmiechy nie schodziły z twarzy muzyków (nawet Tony’emu!). Ta pozytywna energia udzielała się również fanom, którzy śpiewali refren na całe gardło, jakby jutra nie było. Godsmack zakończyli swój wspaniały występ I Stand Alone, na którym punkcie publiczność oszalała z radości! Braw nie było końca!


Na taki właśnie koncert Godsmack czekaliśmy tyle lat! Z wypełnionym fanami klubem i utworami reprezentującymi każdy album. Gdzie zespół daje z siebie wszystko i sam również doskonale bawi się na scenie, czerpiąc radość z wykonywanej muzyki oraz żywiołowo reagującej publiczności. Grali dwie godziny i nie ma mowy o niedosycie. Na taki koncert zasługiwali polscy fani, którzy musieli uzbroić się w cierpliwość nawet, jeśli już mieli okazję widzieć ich w Łodzi w 2015 roku, gdzie rozbudzili apetyty. Do tego Like a Storm również nie zawiedli, choć organizatorzy potraktowali ich bardzo niesprawiedliwie, wpuszczając ludzi do klubu zaledwie pół godziny przed ich występem. Co nie zmienia faktu, że wieczór z Godsmack był fantastyczny, niezapomniany, pełen emocji i świetnej zabawy pod sceną. Na powtórkę nie będziemy długo czekać – kolejny koncert Godsmack już w czerwcu w krakowskim Studiu. I nie mam wątpliwości, że będzie to równie genialny koncert, co w Warszawie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz