poniedziałek, 11 lutego 2019

Relacja: Avatar zagrał w Warszawie! (02.02.2019, Stodoła)

Król w końcu odwiedził swoich polskich Obywateli, którzy zapełnili warszawską Stodołę po brzegi. Nie było to trudne, ponieważ koncert szwedzkiego Avatar odbywał się na Open Stage, do której to sceny jak ulał pasowali supportujących ich The Mahones oraz Dylan Walshe. Atmosfera była gorąca!



Trzeba przyznać, że dobór supportów występujących przed metalowym zespołem, jakim jest Avatar był co najmniej zaskakujący. Podczas jednego wieczoru mogliśmy usłyszeć niemal każdy gatunek muzyczny, od lirycznych bluesowo-folkowych ballad oraz irlandzkiego punk rocka, po melodyjny death metal. Mieszanka wybuchowa, ale co ciekawe wszystko to pasowało na stodolskiej Open Stage i brzmiało wyjątkowo interesująco. 

Pierwszy na niedużej scenie pojawił się Dylan Walshe ciepło powitany przez polską publiczność. Nie będzie przesadą nazwać go człowiekiem-orkiestrą – występując solowo nie tylko śpiewał, ale również grał na gitarze i harmonijce. Nie bez zajęcia pozostawały także stopy wykonawcy, za którymi pomocą używał tamburyna oraz stompboxa. Ten akustyczny występ przywołał intymną atmosferę rodem z jakiegoś amerykańskiego, przydrożnego baru, ale niewątpliwie zaintrygował ludzi. Dylan Walshe wykonał kilka swoich lirycznych utworów, zachęcając publiczność do klaskania do rytmu. Podczas jednej piosenki dołączyła do niego Katie "Kaboom" McConnell z The Mahones, grając na akordeonie, co wszystkich ożywiło. Ten króciutki koncert nie do końca pasował pod względem muzycznym do zespołu Avatar, ale rudobrody Walshe dał się poznać z bardzo dobrej strony muzycznej i wokalnej. Polska publika nagrodziła Irlandczyka serdecznymi brawami, doceniając jego talent i pełen zaangażowania występ.


Po tym spokojnym koncercie na scenie zameldowali się The Mahones. Publika od razu się ożywiła dzięki celtyckiemu punkowi prosto z… Kanady. Nawet zawiązało się małe pogo, ale nie ma co się dziwić, bo takie skoczne numery jak "Shakespeare Road", "The Wild Rover" czy "Drunken Lazy Bastard" same porywały do zabawy. Znowu Katie "Kaboom" McConnell na akordeonie robiła furorę na scenie, ale również perkusista Guillaume Lauzon wykazywał się niezwykłą żywiołowością i przebojowość za bębnami. Na jeden utwór do The Mahones dołączył Dylan Walshe ze swoją gitarą, co wywołało falę entuzjazmu zgromadzonej publiczności. Ta pozytywna energia płynąca ze sceny nieźle podgrzała ludzi przed gwiazdą wieczoru. Jednak zdecydowanie bardziej pasowałyby tutaj klimaty rockowo-metalowe, niż muzyka bardziej nadająca się na przykład na Pol’and’Rock. 


Warszawski koncert Avatar rozpoczęło intro z albumu "Avatar Country", czyli "Glory To Our King" z majestatycznym wkroczeniem na scenę Króla, czyli Jonasa Jarlsby’ego z koroną na głowie. Usiadłszy na tronie zaintonował pierwsze melodie do "A Statue of the King", po czym dołączyli do niego pozostali muzycy w pełnym, charakterystycznym make-upie. Warto wspomnieć, że w większych pomieszczeniach na tej trasie tron zazwyczaj wyłania się zza perkusji, a na kolejnym "Legend of the King" dodatkowo wykorzystywana jest pirotechnika. Więc szkoda, że u nas na malutkiej Open Stage zabrakło takich efekciarskich bonusów, które zawsze cieszą publiczność. Ale i tak fani przywitali zespół wielką wrzawą i entuzjazmem. 

Po ściągnięciu przez Króla płaszcza i korony oraz usunięciu tronu ze sceny Szwedzi w końcu mieli więcej swobody, żeby zaszaleć z polskimi fanami na "Paint Me Red" i kolejnym "King's Harvest". Muzycy wywijali włosami, a publika bawiła się w pogo. Doskonale zabrzmiał "Bloody Angel", gdzie ludzie głośno śpiewali słowa utworu, klaskali i wysoko wznosili w górę dłonie z rogami. Imponowały również efekty świetlne dodające dynamiki i mroczności piosenkom, również na soadowo brzmiącym "For the Swarm". 



Avatar nie zwalniali tempa – kolejne "Get in Line" i zawrotne "Tsar Bomba" nie dawały nawet chwili na odpoczynek publiczności, która bawiła się niezwykle żywiołowo. Chwilę oddechu dał balladowy "Tower", gdzie Johannes Eckerström pokazał kawał mocnego wokalu. Także fani popisali się znajomością słów tej świetnej piosenki. Następnie usłyszeliśmy przebojowy, nieco rockowy "The Eagle Has Landed", z fantastyczną solówką Jonasa Jarlsby’ego. Publiczność znowu szalała pod sceną, a wokalista zachęcał do machania rękoma na boki. Podobnie było na hardrockowo brzmiącym "Let It Burn", a na heavymetalowym "King After King" swoje kilka chwil chwały mieli gitarzyści Tim Öhrström i Król. 

Jedynym przedstawicielem albumów sprzed "Black Waltz" był "Reload" (płyta "Avatar"), który przy dobrym nagłośnieniu Stodoły zabrzmiał niezwykle potężnie. "Smells Like a Freakshow" i "Torn Apart" zamknęły tę część tego energetycznego koncertu. Warto dodać, że Johannes Eckerström często i długo zagadywał publiczność w swój pokręcony, klaunowaty i mroczny sposób. Najwyraźniej ta bliskość ludzi i gorąca atmosfera (dosłownie i w przenośni) sprawiła, że wymalowane na czarno usta mu się nie zamykały.


Na bis zespół wrócił w białych strojach z piosenką "The King Welcomes You to Avatar Country", podczas której ze sceny poleciały w publiczność… bańki mydlane. Ale ta "opera mydlana" nie trwała długo, bo na sam koniec Avatar zagrał uwielbiane "Hail the Apocalypse". Muzycy wywijali młynki włosami, a fani po raz ostatni poszli w pogo, jakby jutra nie było. To było kapitalne zakończenie tego wspaniałego koncertu.

Mimo, że Open Stage to trochę za małe miejsce, jak na taki zespół, jak Avatar to Szwedzi i tak postanowili roznieść Stodołę w strzępy. Nikt już nie pamiętał o Dylanie Walshe czy The Mahones. Liczyła się metalowa muzyka, show i doskonała zabawa pod i na scenie. Kto nie był to ma czego żałować. Na szczęście na powtórkę nie trzeba będzie długo czekać – Avatar zagra na tegorocznym Pol’and’Rock, gdzie tym razem zespół będzie mógł dać koncert w pełnym wymiarze! Po takim występie, jak w Stodole, możemy być pewni, że to będzie istny Freak Show! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz