sobota, 17 lutego 2018

Relacja: Ray Wilson zagrał w Sosnowcu! (11.02.2018, Muza)

Dokładnie rok po koncercie w sosnowieckiej Muzie, Ray Wilson przyjechał znowu oczarować swoich wiernych fanów, którzy zapełnili salę do ostatniego miejsca. I znowu emocji nie zabrakło!


Piękno koncertów Raya Wilsona polega na tym, że jego występy nigdy się nie powtarzają i zawsze można liczyć na piosenki, których się wcześniej na żywo nie słyszało. Oczywiście nie zabrakło coverów Genesis, jak „No Son of Mine”, „That's All” czy przebojowych „Home by the Sea”, „Land of Confusion”, na którym publiczność się znacznie ożywiła czy akustyczne „Follow You Follow Me”. Ale w odróżnieniu do zeszłorocznego koncertu usłyszeliśmy dodatkowo pobudzające wszystkich do tańca „I Can't Dance”, wilsonowe „Congo” czy wyjątkowo ciężko brzmiące „Calling All Stations”. Poza hitami Genesis Wilson zaprezentował jeszcze pozytywny „Another Cup of Coffee” zespołu Mike + The Mechanics, a także piosenki Phila Collinsa takie jak „In the Air Tonight” i „Another Day in Paradise, które w wykonaniu Szkota nabrały głębi i wrażliwości. Z kolei cover Petera Gabriela „Solsbury Hill” poderwał sosnowiecką publiczność na nogi (razem z balkonem), która już do końca koncertu nie usiadła, żywiołowo reagując na każdy kolejny utwór. Widać było po muzykach, że ta spontaniczna reakcja sprawiła im ogromną radość, ponieważ sami też energiczniej poczynali sobie na scenie. Najbardziej pobudzony był Marcin Kajper grający na saksofonie, basie i flecie, który kokietował publikę uśmiechając się szeroko, stając na jednej nodze i zachęcając do rytmicznego klaskania.  

Z repertuaru Raya Wilsona usłyszeliśmy balladowe „Wait for Better Days”, melancholijne „Take It Slow”, rockowe, stiltskinowe “American Beauty” i “Alone” z żartobliwą zapowiedzią o „słonecznej” Szkocji i seksownych mężczyznach. Ale na największą uwagę zasługują dwie piosenki, które wokalista wykonał na prośbę fanów. Pierwsza z nich to „Lemon Yellow Sun”, którą Wilson poprzedził wspomnieniami z wyjazdu do Włoch, gdzie po zabalowanej nocy przy grappie, napisał ten numer. Utwór zabrzmiał zjawiskowo i oczarował publiczność, podobnie jak kolejny „Tale From A Small Town” o fikcyjnej tancerce z małej polskiej wioski (czyżby?), która „mogłaby zatańczyć na przykład w Sosnowcu”, jak powiedział artysta. Wszyscy na sali poczuli się wyjątkowo mogąc wysłuchać na żywo tych spokojnych kawałków. Również bardzo pozytywnie został przyjęty utwór „Constantly Reminded”, czyli znany w Polsce singiel “Bezustannie” z Patrycją Markowską, który wokalista zaśpiewał częściowo po polsku, za co dostał burzę braw. Koncert zakończył tradycyjnie cover “Knockin' on Heaven's Door” Boba Dylana, który wywołał duży entuzjazm wśród publiczności, a zespół otrzymał wielką owację.


To był mój trzeci koncert Raya Wilsona i przyznam, że to właśnie ten najbardziej mi się podobał, ponieważ wszystko w nim zagrało. Setlista została skrojona idealnie tak, aby rozruszać publiczność przebojami Genesis i jego wokalistów, a także posłuchać pięknych i uwodzących solowych utworów Szkota. Dzięki temu w Muzie panowała niezwykle przyjazna atmosfera, a widok, gdy wszyscy (tym razem) bez skrępowania, wstali z miejsc pod wpływem muzyki był naprawdę przejmujący. Aż rosło serce! Jako Sosnowiczanka nawet nie przeszkadzało mi to, że Ray Wilson znowu zaczął wspominać koncert Genesis w Katowicach sprzed 20 lat oraz jego wyboistą, mroźną podróż („Gdzie my k… jesteśmy?!”) i pierwsze wrażenie, gdy zobaczył Spodek („Mają latający spodek i kosmitów! Co za fantastyczne miejsce!”). Rozmarzył się, że chciałby tam jeszcze kiedyś zagrać, ale szybko się zreflektował, że jednak woli powracać do Sosnowca. I prawidłowo, ponieważ ma tutaj wspaniałych i wiernych fanów, którzy dają się ponieść dźwiękom muzyki, a nie tak jak w sąsiednich Katowicach, gdzie na jego występie w grudniu ludzie nie byli chętni do żywszych reakcji poza oklaskami. I raczej nie miało to nic wspólnego z tym, że w Muzie na gitarze prowadzącej grał Steve Wilson, a nie tak jak na Śląsku Ali Ferguson. Obaj muzycy są świetni, ale chyba więcej serca w grę wkłada brat wokalisty, który popisał się podczas koncertu kilkoma wspaniałymi solówkami. 

Po raz pierwszy też zdarzyło mi się, aby przed koncertem na prośbę artysty poproszono publiczność, żeby go nie rejestrowała i wyłączyła komórki. Oczywiście kilka osób prośby nie uszanowało, ale na pewno parę powstrzymało się od robienia zdjęć i nagrywania filmików. Osobiście uważam, że pamiątkowa fotka czy nagranie krótkiego fragmentu piosenki nie jest czymś złym, ale jak już została wysunięta prośba od zespołu, to wypadałoby się do niej zastosować i pokazać się z dobrej strony. 

W każdym razie warto było wybrać się na koncert Raya Wilsona, który tryskał humorem, często żartując i sprawiając, że atmosfera podczas występu była znakomita, wręcz rodzinna (nie brakowało na sali również dzieci). Takie koncerty sprawiają prawdziwą przyjemność i poczucie, że brało się udział w czymś niezwykłym. Prosimy o powtórkę za rok, panie Wilson!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz