piątek, 1 grudnia 2017

Relacja: Helloween zagrali w Warszawie! (28.11.2017, Hala Koło)

Warszawski koncert Helloween to była prawdziwa gratka dla fanów tej niemieckiej legendy power metalu, ponieważ na trasę koncertową zatytułowaną Pumpkins United do składu dołączyli Kai Hansen i Michael Kiske. Publiczność, która wypełniła szczelnie Halę Koło, miała okazję przez trzy godziny podziwiać swoich idoli na jednej scenie i usłyszeć kilka klasycznych utworów w oryginalnym wykonaniu. To był niezapomniany wieczór!



Przed Helloween nie zagrał żaden support, więc duża część publiczności postanowiła przyjechać na ostatnią chwilę. Spóźnialscy mają czego żałować, ponieważ nawet na 20 minut przed początkiem koncertu można było bez problemu zająć miejsca przy samej scenie, aby później z bliska podziwiać swoich ulubionych muzyków, którzy również bardzo chętnie i często zapuszczali się na wybieg. Jednak najważniejsze, że Hala Koło wypełniła się po brzegi fanami reprezentującymi chyba każdy przedział wiekowy, na których czekało aż trzygodzinne powermetalowe show!

Choć parę osób w tłumie próbowało nakręcić innych do śpiewania motywu „Happy, happy Halloween”, to jednak większe emocje wzbudził kawałek „Let Me Entertain You” Robbiego Williamsa grany, jako intro. Z kolei w prześwitującej kurtynie z nazwą zespołu migały sylwetki muzyków, aby po chwili rozpocząć koncert od 13-minutowego „Halloween”, który fani śpiewali głośno i nieskrępowanie. Michael Kiske i Andi Deris popisywali się wokalnie również na kolejnym „Dr. Stein”, gdzie w tle na dużym telebimie pojawiały się grafiki, w tym znane motywy z okładek albumów i singli. Aby wokaliści mieli czas na odsapnięcie, co trzy utwory publiczność oglądała krótkie przerywniki w postaci przygód Setha i Doca, w sympatyczny sposób opowiadając historię Helloween i jego członków. Natomiast nie zmienia to faktu, że te dość głupkowate filmiki trochę niepotrzebnie wydłużały cały koncert, czasami mocno wybijając z rytmu.


Wspólne śpiewanie w duecie tych kapitalnych wokalistów brzmiało naprawdę świetnie, a przy okazji od razu wprowadziło wszystkich w tą niesamowicie pozytywną atmosferę, jaka panuje w zespole. Nazwa trasy koncertowej Pumpkins United wcale nie została nadana na wyrost, bo ta zjednoczona energia emanowała ze sceny, a publiczność nagradzała Helloween gromkimi brawami. Po wspomnianym pierwszym filmiku jeszcze pozostaliśmy w klimatach płyt „Keeper of the Seven Keys” z piosenką „I’m Alive”, ale już tylko z Michaelem Kiske na wokalu. Pod sceną już na dobre zawiązało się nieduże pogo, w którym szalało kilkanaście osób, co ciekawe wcale nie takich młodych. Potem dwa kolejne utwory – heavymetalowy „If I Could Fly” i potężny „Are You Metal?” – przypadły Derisowi, a fani mieli okazję głośno pośpiewać wraz z frontmanem, który swoim pogodnym nastawieniem z łatwością pobudzał ludzi do żywiołowych reakcji.

Po kolejnej przerwie znowu na scenę wrócił Kiske z piosenką „Rise and Fall”, ale co ciekawe większe ożywienie spowodował Deris z „Waiting for the Thunder”, bo to była kolejna okazja do pośpiewania. Z kolei na „Perfect Gentleman” wokalista założył błyszczącą marynarkę oraz kapelusz, a Sascha Gerstner po raz kolejny pofatygował się do wybiegu zagrać solówkę. Publika radośnie klaskała i skakała do rytmu, a także dała się wciągnąć w zabawę Derisa, żeby odpowiadać, kto w hali Koło jest perfekcyjny. Do żartów na scenie dołączył jeszcze Kiske, który nie poczuwał się do roli „perfect gentlemana”. Może to kwestia braku włosów, co w pewnym momencie sobie wypomniał obrazowo gestykulując i stwierdzając, że teraz przypomina Roba Halforda. Oczywiście wywołało to gromki śmiech wśród publiczności, ale też refleksję, że jest jednym z niewielu wokalistów na świecie, którzy mają pełne prawo porównywać się do tej legendy heavy metalu, ponieważ obaj mają niesamowite głosy. A i sam Kiske był tego dnia w wyśmienitej formie.

Na kolejnym filmiku Seth i Doc dorzucili do dyniowego kotła nowe fanty i po chwili nastąpiła najbardziej oczekiwana część koncertu Helloween. Do mikrofonu podszedł Kai Hansen wywołując przy tym wielki aplauz. Usłyszeliśmy w ciągu klasyczne utwory zespołu, takie jak „Starlight”, „Ride the Sky” oraz „Judas”. Speedowe rytmy rozkręciły dzikie pogo pod sceną. Publika była zachwycona tym unikatowym wydarzeniem w historii występów Helloween. Wielu starszych fanów oglądała w wielkich emocjach Hansena w akcji. Urzekła mnie para na oko 50-latków, która po kolejnym energetycznym „Heavy Metal (Is the Law)” wpadła sobie radośnie w ramiona, jakby spełniło się ich największe marzenie. Zresztą w pogo można było zauważyć szalejącego solidnej postury niemłodego jegomościa w skórzanej kurtce, który nawet jakimś cudem wylądował na fali. Na heavy metal nigdy się nie jest za starym!

Rozentuzjazmowana publiczność jeszcze kilka chwil wykrzykiwała imię i nazwisko pierwszego wokalisty Helloween, a tymczasem na scenie pojawiły się dwa stołki. To zapowiadało spokojniejszą część koncertu i śpiewaną w duecie piękną balladę „Forever and One (Neverland)”. Nawiązała się sympatyczna rozmowa między Michaelem Kiske i Andim Derisem – ten drugi mówił, że ten utwór zawsze dedykował dziewczynom, ale Kiske zaprzeczył stwierdzając poetycko, że jest dla serca. Podczas trwania numeru fani próbowali stworzyć niezwykły klimat siadając na ziemi, ale namówili tylko kilkanaście osób, więc akcja się nieudała. Helloween to nie Blind Guardian mimo, że też z Niemiec. W każdym razie wokaliści zabrzmieli razem imponująco, a publika głośno ich wspomagała. Dołączył do nich Sascha Gerstner i śmiejąc się radośnie dokończyli razem piosenkę. Żartów nie było końca na kolejnej balladzie „A Tale That Wasn’t Right”, gdzie gitarzyści udawali, że grają w zwolnionym tempie. Daniel Löble nie potrafił powstrzymać śmiechu na widok przybijających sobie piątki Gerstnera i Hansena. Choć stali w głębi sceny to skutecznie odwracali uwagę od wysilającego się Michaela Kiskego, który czarował swoim głosem fanów przy wybiegu.

Po tym zwolnieniu atmosfera w hali trochę siadła mimo, że „I Can” z Andim Derisem na wokalu pobudziła ludzi tak jak perkusyjny, korespondencyjny pojedynek między Danielem Löblem, a Ingo Schwichtenbergiem, który bębnił uśmiechając się do wszystkich z telebimu, a zespół złożył w ten sposób hołd nieżyjącemu muzykowi. Jednak same zagrywki perkusyjne niczym szczególnym się nie wyróżniły. Natomiast kolejne kawałki, takie jak „Livin’ Ain’t No Crime”, „A Little Time” czy „Why?” oraz „Sole Survivor” z czasów, gdy w zespole grali Roland Grapow i Uli Kusch, trochę nudziły. Warto było wtedy poobserwować pozostałych członków zespołu, którzy często gościli na wybiegu ku radości fanów. Panowie wciąż tryskali humorem – Michael Weikath zaprezentował nawet szalony taniec, jako odpowiedź na zarzut Derisa, że teraz już nie da się zaskoczyć ludzi piosenkami, ponieważ można znaleźć setlistę w Internecie. Co ciekawe fani przy barierkach, którzy zgadli zapowiadany numer mieli okazję uczestniczyć w koncercie w Pradze parę dni wcześniej, więc zostali rozgrzeszeni, a pozostała część publiczności wciąż śmiała się z tego szalonego pokazu gitarzysty.

Na szczęście z lekkiego marazmu wyciągnął wszystkich energetyczny kawałek „Power”, przygotowując grunt pod przywołujący wspomnienia „How Many Tears”. Genialnie zabrzmiał ten utwór na trzy głosy Derisa, Kiskego i Hansena podbijając serca publiczności. Ale tak naprawdę to gitarzyści rządzili w tym rozbudowanym numerze, za co zostali nagrodzeni wielkimi brawami.

Podczas pierwszego bisu wróciliśmy do klimatów albumu „Keeper Of The Seven Keys Part 2” z tytułową piosenką oraz „Eagle Fly Free”. Fani znowu mogli głośno pośpiewać do tych monumentalnych utworów, choć wydawało się, że Michael Kiske wokalnie lekko już niedomagał. Wydaje mi się, że to jednak nagłośnienie po raz pierwszy zawiodło, bo „Eagle Fly Free” z początku ciężko było rozpoznać, a i wokalista był nieco zdezorientowany, troszkę fałszując i nie trafiając idealnie w melodię, więc znalazł pomoc u Kaia Hansena, aby znaleźć odpowiedni rytm. Z drugiej strony miał prawo być zmęczony, a ten numer należy do najbardziej wymagających i w dużej części spoczywa na barkach Kiskego, który na koniec pokazał, że z jego głosem jest wszystko w porządku.

Drugi bis rozpoczął się od gitarowej solówki Hansena, który w między czasie zabił packą latającego owada na telebimie, a potem jeszcze wmieszał w to wszystko słynną melodię „W Grocie Króla Gór” Edwarda Griega, gdzie na scenie dołączyli do niego pozostali członkowie zespołu. „Future World” pokazał, że „Eagle Fly Free” był tylko chwilowym kryzysem, bo na tym utworze Kiske wyciągał głos, jakby miał z trzydzieści lat mniej. Z przyjemnością obserwowało się dwóch Michałów (Hansen/Weikath) w zgranej solówce gitarowej. Wisienką na dyniowym torcie był największy hit Helloween, czyli „I Want Out”, gdzie na publikę spadło kilkanaście dmuchanych dyniowych piłek, a później posypało się konfetti. Do celebracji wspaniałej piosenki na scenie dołączył jeszcze Deris i z Kiske trochę pobawili się z fanami, która strona jest głośniejsza w chóralnym śpiewaniu. To było fantastyczne zakończenie tego niezwykłego koncertu!

Po trzygodzinnym występie Helloween na pewno nikt nie poczuł niedosytu po wysłuchaniu na żywo takiej potężnej dawki heavy- i powermetalu z interesującą oprawą graficzną. Choć może lepiej by było, gdyby zespół darował sobie te krótkie filmiki z Sethem i Doc’iem, które pojawiały się co trzy piosenki. Pewnie też nic by się nie stało, gdyby wykreślono kilka utworów, ponieważ w pewnym momencie naprawdę czuć było przesyt. Mimo, że koncert jak najbardziej robił ogromne wrażenie, dzięki satysfakcjonującemu nagłośnieniu i znakomitej formie wokalnej Kiskego i Derisa, to spodziewałam się trochę bardziej żywiołowych reakcji ze strony publiczności, bo w końcu brała udział w, jakby nie patrzeć, historycznym wydarzeniu. Do tego jeszcze sami muzycy tryskali udzielającym się wszystkim szczerym humorem, co rzadko można zaobserwować podczas koncertów jakiegokolwiek zespołu. Występ zjednoczonych dyń był wart każdej wydanej złotówki! To nie były wcześniejsze Andrzejki – it’s Helloween!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz