sobota, 4 listopada 2017

Recenzja: Thor: Ragnarok

Nie raz zdarzyło mi się, że pod wpływem entuzjastycznych i pozytywnych recenzji jakiegoś filmu pobiegłam do kina, aby obejrzeć to zachwalane pod niebiosa dzieło sztuki, żeby potem dość mocno się rozczarować. Dlatego podchodziłam z dużą podejrzliwością i dystansem do trzeciej części przygód Thora, ale na szczęście tym razem nie ma mowy o jakimkolwiek zawodzie. „Thor: Ragnarok” oferuje świetną rozrywkę, która wyciągnie każdego miłośnika mervelowskich superbohaterów z jesiennej chandry.



Nie bójmy się słów – jak mawia redaktor Krzysztof Wyrzykowski – „Thor: Ragnarok” to najlepszy film ze wszystkich produkcji o tym bohaterze, a kto wie czy nie jednym z najlepszych w całym MCU. Ale w tym ostatnim przypadku dochodzą już subiektywne odczucia i osobiste preferencje, którego superbohatera lubi się najbardziej z całej plejady mocarnych postaci Marvela. A ja akurat darzę dużą sympatią Thora, żeby nie powiedzieć – Lokiego, Boga Kłamstw i Psot. Od zawsze fascynują mnie barwni i kompleksowi złoczyńcy, a Toma Hiddelstona w roli podstępnego brata Boga Piorunów ubóstwiam.

Zatem czemu „Thor: Ragnarok” niespodziewanie okazał się tak dobrym i wybijającym się ponad przeciętność filmem? Po pierwsze za sprawą przeniesienia akcji do kosmosu zmieniła się kolorystyka produkcji na weselszą, barwniejszą i bardziej wyrazistą, a to ze względu na pogodną atmosferę i dużą dawkę humoru, jaką serwuje nowa historia przygód syna Odyna. Co najważniejsze jest on niewymuszony, często slapstickowy, ale rzeczywiście śmieszy. W tej mierze bardzo mi przypomina „Strażników Galaktyki vol.1”, którzy właśnie prostymi żartami rozbawiają widzów. Tym samym humor działa odświeżająco na kilka postaci, w tym na samego Thora (z nowym uczesaniem!), który do tej pory raczej był dosyć mdłą i nijaką postacią wyróżniającą się jedynie swoim ubiorem, fryzurą oraz potężną bronią – Mjöllnirem. Jednak w filmie Chris Hemsworth pokazał, że potrafi sobie poradzić z bardziej komediową rolą i to nawet bez dzierżenia w ręce młota! Natomiast na uwagę zasługują również drugoplanowi bohaterowie, którzy nadali „Thor: Ragnarok” tego radosnego uroku. Mowa tu o Jeffie Goldblumie, który odzyskał blask po „Dniu Niepodległości” i tutaj błyszczy swoją charyzmą i komediową swobodą. Widać po nim, że czuł się w roli Arcymistrza znakomicie. Ale największą furorę zrobił jednak Korg, czyli Kronanin posiadający ciało zbudowane z gruzu. Choć jest wygenerowany całkowicie komputerowo, to nabrał życia dzięki podkładającemu mu głos… reżyserowi filmu, Taika Waititi, który sprawił, że postać momentalnie wzbudza sympatię, a jego szczere do bólu teksty rozbrajają i rozkładają na łopatki.

Natomiast zauważalna w filmie jest mniejsza rola Lokiego, który jest nieco odsunięty w cień, mimo, że knuje za plecami jak zawsze. Znakomity Tom Hiddleston za każdym razem kradł show, więc tym razem został nieco przygaszony, aby nie było już wątpliwości, że to Thor jest głównym bohaterem. Dzięki temu drugie skrzypce w „Thor: Ragnarok” grał Hulk, którego twórcy „nauczyli” mówić, co było strzałem w dziesiątkę. Zielony stwór bawi najbardziej młodszą część widowni swoim bezmózgim zachowaniem i rozwalaniem wszystkiego dookoła, ale od momentu, kiedy obdarzono go rozumem stał się znacznie ciekawszym bohaterem, wnoszącym do fabuły duże urozmaicenie. W końcu też Mark Ruffalo miał szansę się wykazać, bo do tej pory oglądaliśmy Bannera zawsze z kwaśną miną człowieka żyjącego w strachu, że straci nad sobą kontrolę. Weselsza strona Hulka zadziałała w filmie orzeźwiająco i nawet ja w końcu polubiłam tę postać.

Jeśli chodzi o filmy o superbohatera rzadko ich główni przeciwnicy siejący zło na lewo i prawo są godni uwagi i zapamiętania. Złoczyńcy najczęściej są największą słabością tych produkcji, ponieważ są jednowymiarowi, a aktorom rzadko udaje się wyciągnąć coś więcej ze swoich postaci, aby nadać im wyrazu. Na szczęście z tego trendu wyrywa się piękna Cate Blanchett mimo, że gra stereotypowy czarny charakter, który przejmuje władzę w Asgardzie i zaprowadza tam krwawe rządy. Jej kostium nadaje jej drapieżności, gibkości i seksapilu, a makijaż sprawia, że wygląda naprawdę groźnie. Jednak to nie wygląd zewnętrzny świadczy o przytłaczającej sile Heli, która bije z ekranu, lecz fantastyczna, przekonująca gra Blanchett. Zresztą nie jest jedyną kobiecą postacią, która pokazuje się z bardzo dobrej strony. Tessa Thompson wcielająca się w Walkirię również daje się polubić ze względu na nieco komediową rolę zapijaczonej wojowniczki i skutecznie uzupełnia skład „Revengersów”.

„Thor: Ragnarok” oczywiście nie ustrzegł się również paru niedociągnięć. Po pierwsze efekty specjalne nie zawsze wprawiały w zachwyt (głównie tyczy się Surtura), ale cieszy to, że twórcy często prezentowali szerokie, oddalone kadry (szczególnie te z Helą) charakterystyczne dla komiksu. Podobać się też mogły sceny retrospekcji Walkirii, które prezentowały się wręcz obłędnie i imponująco, co przywodziło na myśl film „300”. Ostateczna walka również robiła wrażenie swoim rozmachem i dramatycznością, gdzie świetne efekty komputerowe odegrały ogromną rolę. Po drugie kilkakrotnie się zdarza w „Thor: Ragnarok”, że akcja urywa się w najbardziej newralgicznym momencie zadania ciosu, jakby w obawie, że te sceny byłby zbyt brutalne dla młodszych widzów. Jest to wątpliwe, a przede wszystkim irytuje. Szkoda też, że zupełnie wypruto z emocji spotkanie Thora i Lokiego z Odynem, bardziej skupiając się na zniszczeniu młota. „Strażnicy Galaktyki vol.1” udowodnili, że nie ma nic złego we wzruszających chwilach, które mogą stanowić o sile filmu. Tutaj twórcy nie podjęli ryzyka, co trochę dziwi, bo przecież aktorów mieli nietuzinkowych. Natomiast na krytykę zasługuje postać Skurge’a, który przejął obowiązki Heimdalla (Idris Elba też był zupełnie niewidoczny), a potem pomagał Heli w opanowaniu Asgardu. Jego wątek nie przykuwał uwagi, a Karl Urban też nie przyczynił się do tego, żeby nabrał on większego znaczenia, mimo, że na papierze prezentował się ciekawie. Do zarzutów można jeszcze dodać, że w zwiastunach wykorzystano za dużo najlepszych żartów z całego filmu (ale nie wszystkie), dlatego już tak nie śmieszyły podczas seansu. Ale bądźmy szczerzy – te drobne wady ani trochę nie powodują, że „Thor: Ragnarok” coś traci z frajdy, którą dostarcza.

Film, przede wszystkim, budują postacie, które znamy i lubimy z poprzednich części przygód Thora, ale nie tylko, ponieważ mamy również wiele odniesień do obu części „Avengersów”, które najczęściej wywołują chichot zrozumienia sytuacji. Nie brakuje też kilku cameo (scena teatrzyku!), ale może nie będę ich zdradzać, aby nie psuć niespodzianki, ale nie będzie tajemnicą, jak potwierdzę, że tradycyjnie pojawia się Stan Lee w bardzo zabawnej roli. Dynamika i widowiskowość akcji oraz lekkość fabuły i jej przestawienie się na rozrywkową atmosferę spowodowały, że „Thor: Ragnarok” sprawia mnóstwo radości z oglądania i bawi za równo młodszych widzów, jak i starszych. A to wszystko zasługa braku Jane, która jak się okazuje działała ograniczająco na postać Thora. W końcu ten superbohater nabrał werwy i rozwinął skrzydła. Cieszy, że twórcy wykorzystali potencjał tej postaci i obyśmy go zobaczyli właśnie tak sympatycznego w wielkim galaktycznym starciu z Thanosem w „Avengers: Infinity War”. Oj, będzie się działo!


Źródło zdjęć: filmweb.pl oraz imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz