wtorek, 31 października 2017

Relacja: Airbourne zagrali we Wrocławiu! (28.10.2017, A2)

Można powiedzieć, że Australijczycy z grupy Airbourne to stali bywalcy w Polsce, ponieważ wrocławski koncert był już ich trzecim występem w tym roku w naszym kraju. Trudno się dziwić, że lubią do nas powracać skoro przyciągają na występy tłumy fanów hardrockowego grania spod znaku AC/DC i nie inaczej był tym razem. Jako support wystąpił thrash metalowy zespół Desecrator.



Trudno było oczekiwać, aby fani hard rocka dali się uwieźć szybkim, ciężkim i brutalnym dźwiękom thrash metalu, które prezentowali Australijczycy z grupy Desecrator. Ale charyzma wokalisty, Riley’a Stronga, sprawiała, że chciało się dać ponieść muzyce i dołączyć do solidnego pogo pod sceną. Dzięki dobremu nagłośnieniu w A2 łoili skórę numerami takimi jak choćby „Thrash Is a Verb”, „Red Steel Nation”, „Balancing on a Blade” czy „Brainscan”. Zagrali również trochę cięższą wersję „Born to Be Wild” umożliwiając ludziom rozgrzanie głosu przed Airbourne. Włosy gitarzystów wirowały w powietrzu, a wokalista strzelał minami na lewo i prawo, ale również pokazał kawał głosu. Widać po nim, że występowanie przed publicznością sprawia mu ogromną frajdę i przyjemność, bo uśmiech nie schodził mu z ust przez cały koncert. Zachęcał również do kupna „z ośmiu płytek, żebyśmy nie musieli tego nosić”. Po występie na stoisku z koszulkami chętnie się fotografował z ludźmi, nie szczędząc sobie shotów. W każdym razie Desecrator dał popalić uszom nieprzyzwyczajonym do bezkompromisowych melodii, ale i tak spore grono publiczność domagało się jeszcze więcej thrash metalu, krzycząc bez ogródek: „napier…ć!”. Jednym słowem – podobało się.


Desecrator podgrzał atmosferę w A2 przed gwiazdą wieczoru, ale chyba jeszcze większy entuzjazm wywołała piosenka… „Run to the Hills”, do której cierpliwie czekający na Airbourne ludzie chętnie zaczęli śpiewać i klaskać. Co prawda na sali można było zaobserwować więcej koszulek AC/DC niż Iron Maiden (nie licząc głównego zespołu), ale jako fanka Maiden ucieszyła mnie ta radosna reakcja publiczności. Po chwili w końcu na scenę wyszli Australijczycy i zaatakowali od razu z żywiołowego „Ready to Rock”. Fani ruszyli w pogo, a głośnych śpiewów nie brakowało na „I’m Going to Hell for This” i „Too Much, Too Young, Too Fast”. Zabawa trwała dalej na “Down on You”, “Rivalry” czy “Girls in Black”, gdzie ludzie chętnie skakali i klaskali do rytmu. Muzyka nawet poniosła w tłum Joela O’Keeffe’a, który na ramionach technicznego zawędrował z gitarą aż pod konsolę dźwiękowca gdzie popisywał się elegancką solówką. Wywołał tym nie lada emocji wśród zachwyconej publiczności.

Fani bawili się znakomicie, co chwilę rzucając się w ścianki i pogo, bo kolejne numery jak wpadający w ucho „Bottom of the Well” i energetyczny „Breakin’ Outta Hell” idealnie się do tego nadawały. Nie raz z tłumu słychać było wykrzykiwaną nazwę zespołu. Z kolei panowie z Airbourne również dawali czadu na scenie i nawet znaleźli czas, aby oddać hołd Lemmy’emu Kilmisterowi z Motörhead poprzez… sporządzenie drinków nazwanych jego imieniem (Jack Daniels + cola), co bardzo spodobało się publiczności skandującej „Lemmy! Lemmy!”. Zresztą alkohol lał się strumieniami na scenie, z której wokalista nawet rzucał piwo w kubkach w stronę spragnionych i całych mokrych od szaleństwa fanów. Przed bisem usłyszeliśmy jeszcze sztandarowe i śpiewne „It’s All for Rock ‚n’ Roll” oraz nabierające mocy i rozpędu „Stand Up for Rock ‚n’ Roll”.


Ale to jeszcze nie był koniec koncertu, bo pełni energii Australijczycy zostawili sobie jeszcze trzy elektryzujące kawałki na bis. „Live It Up” rozkręcili za pomocą syreny ręcznej, a na „Raise the Flag” Joel O’Keeffe ściągnął ze wzmacniacza polską flagę i dumnie ją prezentował rozemocjonowanej publiczności. Podobnie jak kilka wcześniejszych numerów, tak i te zostały wydłużone, aby jeszcze dłużej pobawić się z tak fajnie reagującymi fanami. Pod sceną trwało szaleństwo, które przeniosło się na scenę, bo zwariowany wokalista podczas „Runnin’ Wild” rozbił puszkę piwa o własną głowę spryskując wszystkich prysznicem chmielowego napoju. Potem jeszcze podpuszczał publikę, że zaraz rzuci w ich stronę kostkę, którą przytwierdził do statywu, aby po chwili prezentować „duck walk” a la Angus Young z AC/DC. Ludzie dali się uwieźć tej szalonej zabawie i na koniec nagrodzili zespół gorącymi brawami i okrzykami.


Muzyka Airbourne sprawia, że nogi same rwą się do tańca, skakania czy przytupywania i jest gwarancją szalonej zabawy. Australijczycy swoim zapałem, energią i żywiołowością potrafili skutecznie nakręcić publikę. A potem w łazience można usłyszeć rozentuzjazmowane opinie typu: „Najlepszy koncert w życiu! Co tam się działo?!”. Pot spływał po czole wielu osobom, a koszulki kleiły się do ciał, więc nie ma wątpliwości – Airbourne dali czadu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz