środa, 8 listopada 2017

Recenzja: Stranger Things (drugi sezon)

Oczekiwania wobec drugiego sezonu „Stranger Things” były wysokie, ale twórcy sprostali zadaniu i mogliśmy się znowu cieszyć klimatem lat 80., gdzie familijna atmosfera miesza się z nadprzyrodzonymi mocami postaci i tajemniczymi zjawiskami zachodzącymi w miasteczku Hawkins, które jeżyły włosy na głowie.




>> Recenzja może zawierać drobne spojlery z drugiego sezonu „Stranger Things” <<

Nie jestem zwolenniczką pochłaniania seriali w trybie binge-watching (czyli maraton lub kilka epizodów na raz). Nawet jestem jemu przeciwna, ponieważ uważam, że świetne produkcje powinno się oglądać powoli, czerpiąc przyjemność z każdego odcinka, aby wkręcić się w klimat i najzwyczajniej w świecie cieszyć się dłużej wciągającą historią. Ale przyznam, że drugi sezon „Stranger Things” zawładnął moim komputerem i obejrzałam serial w dwa dni, bo tak mi się podobał. Z łatwością ponownie dałam się uwieźć sentymentowi do lat 80-tych, który jest największą siłą opowieści o dziewczynce z niezwykłymi zdolnościami oraz śmiertelnie niebezpiecznym świecie Upside Down, gdzie został uprowadzony Will w poprzednim sezonie. Czekałam z niecierpliwością na nową serię i się nie zawiodłam.

Oczywiście jak to bywa z sequelami filmów czy seriali, w nowej odsłonie „Stranger Things” jest intensywniej, straszniej i po prostu wszystkiego jest więcej. Mamy większego potwora, częściej zaglądamy do upiornego świata Upside Down, a Demogorgon, cóż, ma swoich następców. W końcu to nie „Blade Runner 2049”, gdzie nowa odsłona dzieła oznacza rozwinięcie historii w jeszcze piękniejszej oprawie, lecz powtórzenie kilku schematów z większym rozmachem. Ale najważniejsze, że fabuła wciąga, choć potrzebuje dwóch odcinków, aby nabrać rozpędu i rumieńców. A wtedy już nic nie odciągnie nas od ekranu.

W pierwszym sezonie historia opierała się na poszukiwaniach Willa oraz tajemniczym pojawieniu się ogolonej niemal na łyso dziewczynki z mocami i chronieniu jej przed złymi naukowcami. Oba wątki się ze sobą zazębiały, a do tego grozę siał potwór grasujący w okolicznych lasach. Natomiast w drugiej serii ścieżki młodych bohaterów jeszcze bardziej się rozeszły, a historia Jedenastki, która momentami angażowała emocjonalnie, wydawała się wręcz oderwana od głównej osi wydarzeń. Twórcy poświęcili jej nawet cały odcinek, gdzie wybrała się w podróż do Chicago, co rozjuszyło czepialskich widzów, którzy wychwycili kilka budynków niewybudowanych przed rokiem 1990. Ale nie te drobnostki sprawiły, że ten wątek nie pasował do całości serialu, ale X-Menowe lub – jak kto woli – Star-warsowe skojarzenia oraz punkowa otoczka mimo, że dziewczynce do twarzy było w nowej fryzurze. Epizod wzbudza słuszne kontrowersje, bo równie dobrze można by go pominąć, a także zaburza płynność binge-watching. Na szczęście ta średnio udana historia nie przyćmiła głównych wydarzeń, które zapierały dech w piersiach, jak na przykład akcja w laboratorium czy ostateczne starcie z potworem. Na słowa pochwały zasługuje tutaj Noah Schnapp wcielający się w Willa, dzięki któremu sezon naprawdę straszył. To on budował tę mroczniejszą atmosferę „Stranger Things”, która obok wielu odniesień do filmów, sprawia największa frajdę podczas oglądania serialu.

W recenzjach przedpremierowych można było wyczytać wiele pozytywnych słów o produkcji, ale krytycy wskazywali, że jedną ze słabości sezonu są nowe postacie, które zostały niezbyt dobrze zarysowane. Nie jest to do końca prawdą, bo z każdym odcinkiem poznajemy je coraz bliżej, a aktorzy są przekonujący. Bardziej upatrywałabym problemu w tym, że nie do końca wpasowali się do świata „Stranger Things”. Pełen energii i pozytywnego nastawienia Bob (Sean Astin) wydaje się zbyt pocieszny w porównaniu do wielu innych bohaterów serialu, ale przynajmniej przysługuje się podczas walki z potworem. Z kolei sfrustrowany Billy, który jest stereotypowym chłopakiem tyranizującym słabszych od siebie oraz Max szturmem wbili się w historię, która tak naprawdę nie do końca ich potrzebowała. Poza tym rudowłosa dziewczyna, która dołączyła do grupki przyjaciół niemal od razu przywodzi na myśl Beverly z „To”, co w całej tej sympatycznej karuzeli podobieństw do filmów, akurat ten powodował przesyt skojarzeniowy. Ale w obliczu zmniejszonej roli Mike’a w drugim sezonie, który cały czas tylko tęskni za Jedenastką, Max przyczyniła się do wysunięcia na pierwszy plan przesympatycznego Dustina oraz sprytnego Lucasa. Oni dodali serii weselszego uroku w obliczu tylu tragedii i niebezpieczeństw czyhających w mieście i poza nim. I nie można zapomnieć o Steve’ie, który wyszedł z roli przystojnego podrywacza i bronił dzielnie chłopaków przed krzywdą, co można zaliczyć na duży plus w stosunku do pierwszego sezonu. Oczywiście, co to byłby za serial bez wątku romansowego, który zapewnili nam Nancy oraz Jonathan, którzy również stali się dojrzalsi, dzięki próbie doprowadzenia do końca sprawy śmierci Barbary. Ta zmiana wpłynęła korzystnie na tę dwójkę bohaterów.

Oglądanie drugiego sezonu „Stranger Things” to sama przyjemność, bo doskonale odtwarza lata 80-te, dzięki dbałości o szczegóły, które pozwalają lepiej w czuć się w ich klimat. Żaden inny serial nie nawiązuje do klasyków filmowych („Pogromcy Duchów”, „Goonies”, „E.T.”, „Indiana Jones i Świątynia Zagłady”, „Egzorcysta”) tak swobodnie, jednocześnie nie powodując zniesmaczenia, tylko poklask. Mimo wszystko bardziej podobał mi się pierwszy sezon, gdzie tajemniczość wydarzeń, miejsc i postaci najbardziej budowały atmosferę serialu. Druga seria również nie była aż tak emocjonalna, aby powodować łzy wzruszenia, ale miała kilka mocnych momentów i potrafiła zaskoczyć widza. „Stranger Things” jest tak wspaniałą produkcją, dostarczającą wielu emocji, że można oglądać ją wielokrotnie, a to największe słowa uznania, jakie można powiedzieć o jakimkolwiek tytule. Jeśli jeszcze nie przenieśliście się do świata Upside Down, to czas nadrobić zaległości i dać się oczarować temu niezwykłemu serialowi. Warto!



Źródło zdjęć: filmweb.pl oraz imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz