poniedziałek, 10 lipca 2017

Relacja: Three Days Grace w Warszawie! (08.07.2017r., klub Stodoła)

Three Days Grace cieszą się w Polsce dużą popularnością, co udowodnił warszawski wyprzedany koncert. Atmosfera w Stodole była niesamowita, a emocje sięgały zenitu. W roli supportu zagrał polski zespół Carrion.


Nie raz już byłam na koncertach w warszawskiej Stodole, gdzie fani wypełniali niemal w całości salę. Ale pierwszy raz mi się zdarzyło, że musiałam swoje odczekać w długiej kolejce, aby dostać się wnętrza klubu, mimo, że ochrona bardzo sprawnie obsługiwała uczestników występu. I w taki oto sposób zdążyłam usłyszeć tylko dwie ostatnie piosenki Carrion. Z reakcji publiczności można wywnioskować, że gig radomskiego zespołu bardzo się podobał. Ostatni kawałek setu „Krótkowzroczne zera” zabrzmiał z mocą, a wokalista, Kamil Pietruszewski, zaimponował wokalnie, a także złapał odpowiedni kontakt z publicznością. Osoby, które wcześniej zameldowały się pod sceną mówiły też, że duże wrażenie zrobił na nich klawiszowiec Dariusz Wancerz, który żywiołowo odgrywał swoje partie. Carrion sprawdził się jako support słynnych Kanadyjczyków, podgrzewając atmosferę w napakowanej jak po żniwach Stodole.


Three Days Grace wyszli na scenę przy wielkim aplauzie i owacjach polskiej publiczności i od razu łupnęli z potężnego „I Am Machine”. Nie brakowało głośnych śpiewów przy „Just Like You” i “Chalk Outline”, ale prawdziwe szaleństwo zaczęło się od „Pain”. Chyba właśnie na tym kawałku najbardziej było słychać, że do Stodoły zawitało mnóstwo rockowych dziewcząt, które również bawiły się na całego. Emocje rosły z każdą piosenką, a „Break” już na dobre rozkręcił pogo pod sceną. Z kolei troszkę spokojniejszy “Over and Over” dał wszystkim chwilę na złapanie oddechu, choć i tak fani wydzierali się jakby jutra nie było. A przy każdej krótkiej przerwie między kawałkami publika wykrzykiwała nazwę grupy.

Z „Painkiller” znowu powróciliśmy do cięższych klimatów, a pod sceną zakotłowało się od ścianek. Ludzie dali się ponieść tej niesamowitej atmosferze i entuzjazmowi – skakali, klaskali, śpiewali, aż ciarki przechodziły po plecach. „Home” znowu dał szansę na popis dla publiczności, żeby poklaskać i pokrzyczeć na refrenie. Trzeba powiedzieć, że Matt Walst dobrze daje sobie radę z partiami wokalnymi Adama Gontiera. A tam gdzie nie doda nieco agresywniejszej nuty, to nadrobi swoją ekspresyjnością, która idealnie pasuje do Three Days Grace. Zresztą cały zespół też dawał z siebie wszystko widząc tak nabuzowaną pozytywną energią publikę. Też swoje kilka chwil, aby się zaprezentować miał perkusista Neil Sanderson. Przyznam, że w ostatnich tygodniach widziałam i słyszałam lepsze bębniarskie solówki (Mikkey Dee, Scorpions), ale ta też miała swój urok.


Następnie usłyszeliśmy “The Real You” docenione bardziej przez panie niż panów, ale najważniejsze, że ta piosenka miała klimat, a fani chętnie falowali rękami w górze. Na „Time of Dying” znowu cała Stodoła dała się porwać szalonej zabawie. Nie było chyba osoby (łącznie z samymi muzykami) w klubie, która by nie skakała radośnie do rytmu „The Good Life”. „Animal I Have Become” to znowu karuzela ścianek i pogo, gdzie każdy śpiewał ile miał powietrza w płucach. Natomiast na nieco spokojniejszym na początku „Never Too Late” fani nawet zrobili szybką akcję z siadaniem na ziemi, ale już na refrenie wszyscy emocjonalnie śpiewali słowa utworu. Część osób nawet prezentowała specjalnie przygotowane kartoniki z nazwą numeru. Ale najbardziej publika przeżywała „I Hate Everything About You”, gdzie las rąk unosił się w powietrzu, a chóralny śpiew do refrenu piosenki było słychać chyba aż na szczycie Pałacu Kultury.


Fani zachęcali Three Days Grace do powrotu na bis oklaskami, okrzykami nazwy zespołu i dudniącym tupaniem. Nie musieli długo czekać, bo po chwili muzycy wyszli i zagrali „Drown”. Na zakończenie koncertu Kanadyjczycy zostawili sobie „Riot”, które publika głośno wywoływała. I oczywiście pod sceną zrobił się niesamowity kocioł, gdzie nikt się nie oszczędzał! Jeszcze długo fani nie przestawali skandować nazwy grupy w nadziei na jeszcze jeden kawałek, ale to był już niestety koniec.


To był fantastyczny koncert Three Day Grace! Nie tak często spotyka się tak gorącą atmosferę, jaka panowała w sobotę w Stodole. Wszyscy bawili się znakomicie, a emocje sięgały zenitu. Nagłośnienie może nie otarło się o perfekcję, ale i tak było bardzo dobrze, chociaż wokal Matta Walsta można było trochę lepiej wyeksponować. Setlista obejmowała same największe hity grupy z Kanady, choć zabrakło jak dla mnie post-grunge’owego „Burn”. Panowie z Three Day Grace również nie przyjechali tylko odhaczyć kolejny koncert na trasie, ale szaleli wraz ze swoimi oddanymi polskimi fanami. Nie są zespołem, który jest bardzo wylewny w komplementach, ale wystarczyło spojrzeć na ich uradowane twarze, żeby wiedzieć, że byli pod dużym wrażeniem. Później również wyszli przed klub rozdawać autografy (też się załapałam) i od razu ruszyli autokarem w stronę Gdańska na kolejny występ. Naprawdę kapitalny koncert, na którym wszyscy się porządnie wyszaleli! Oby szybko wrócili do Polski, bo niecałe 1,5 godziny intensywnego gigu to za mało, aby zaspokoić nasze apetyty na świetną muzykę!

Podziękowania dla Mateusza, który podzielił się fotkami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz