poniedziałek, 3 lipca 2017

Relacja: Life Festival Oświęcim (Scorpions, LP, Kasia Kowalska; 24.06.2017)

Co roku do Oświęcimia zapraszane są gwiazdy wielkiego formatu, aby przy wypełnionym po brzegi miejskim stadionie celebrować ideę tolerancji, pokoju i wolności. Podczas drugiego dnia tej wyjątkowej imprezy piękne i niezapomniane koncerty zagrali Scorpions i LP.



Przyznaję, że nigdy nie było mi po drodze z Life Oświęcim Festival mimo, że to ok. 40 km od mojego miejsca zamieszkania, a zawsze podobali mi się wykonawcy, którzy występowali w mieście kojarzonym głównie z Muzeum Auschwitz-Birkenau. Ale w końcu ogłoszono zespół, który rozpalił moje emocje do czerwoności. Scorpions, bo o nich mowa, kilka lat temu zapowiedzieli koniec kariery muzycznej, ale po wielkim sukcesie trasy koncertowej w 2011 roku, postanowili jeszcze nie przechodzić na emeryturę. I bardzo dobrze! Skoro Klaus Meine wciąż ma głos jak dzwon, a ludzie chcą słuchać ponadczasowych przebojów na żywo to warto jeszcze trochę pomuzykować. I dzięki temu dostałam szansę (to moje czwarte podejście…) zobaczenia na własne oczy tego zespołu, który w czasach licealnych mocno odcisnął na mnie swoje piętno. 24 czerwca na Stadionie MOSiR w Oświęcimiu przed niemiecką legendą wystąpili: Sekcja Muzyczna Kołłątajowskiej Kuźni Prawdziwych Mężczyzn, Leski, Bisquit, Julia Pietrucha, LP i Kasia Kowalska. Z różnych względów wybrałam się tylko na dwie ostatnie wokalistki oraz Scorpions.

LP oczarowała publiczność, która bardzo licznie stawiła się na stadionie w Oświęcimiu, ale jeszcze nie zdążyła go w całości wypełnić. A już na samym początku mogliśmy usłyszeć wspaniałe, ale spokojniejsze utwory takie jak „Muddy Waters”, „Other People” i „Tightrope”. LP skrywała się za okularami i gitarą, ale w miarę upływu czasu nabierała luzu, zaczęła odwiedzać wybieg ze sceny i z coraz szerszym uśmiechem na twarzy chwaliła polskich fanów. Z przyjemnością słuchało się kolejnych kawałków „Up Against Me” i “Death Valley” przy doskonałym nagłośnieniu. Ludzie również coraz żywiej reagowali na muzykę LP, kołysząc się i klaszcząc chętnie do rytmu. Kawał fenomenalnego głosu zaprezentowała w „Strange” (pojawiła się też harmonijka ustna), rockowym „Levitator” (tutaj z kolei ukulele) oraz w „You Want It All”. Na scenę posypały się papierowe serduszka, baloniki oraz bukiety kwiatów, które później LP rozrzucała z powrotem w stronę tłumu pod sceną.


Znowu spokojniejsze nuty usłyszeliśmy we wspaniałych, klimatycznych numerach „Suspicion” i „Tokyo Sunrise”. O wiele bardziej rockowo i ciężej niż w wersji studyjnej zabrzmiał „No Witness”. A taneczny „When We’re High” świetnie nastroił do największego hitu LP, czyli “Lost on You”. Polskich fanów nie trzeba było namawiać, aby dołączyli się do śpiewania refrenu i nawet nie wyszło tak najgorzej. Na bis powrócilła przy pięknych dźwiękach „Switchblade” i „Someday”. Artystka była pod wrażeniem ciepłego przyjęcia przez oświęcimską publiczność, a także z dużym przejęciem opowiadała o wizycie w Muzeum Auschwitz-Birkenau. Na koniec LP wykonała „Into the Wild”, gdzie wykazała się trudną umiejętnością gwizdania, niczym Klaus Meine podczas „Wind of change”. Polscy fani pożegnali LP wielkimi brawami. Później w tłumie można było usłyszeć rozmowy przez telefon typu: „Co to był za koncert! Włącz sobie na Youtube LP – ale ma niesamowity głos!”. To chyba najlepsze podsumowanie tego wspaniałego występu.


Aby nieco ostudzić emocje po LP na scenie B (vis-à-vis po drugiej stronie boiska) wystąpiła Kasia Kowalska ze swoim repertuarem, który można określić jako Best of. Usłyszeliśmy takie hity sprzed lat jak „Antidotum”, „Pieprz i sól”, „Spowiedź” czy „Coś optymistycznego”. Ponadto wokalistka zaśpiewała aż dwa covery: „Tak tak… To ja” Obywatela G.C. oraz „Hallelujah” Leonarda Cohena. W czasie tego drugiego utworu, kiedy ludzie zaczęli śpiewać refren, można było się przez chwilę poczuć jak podczas niedzielnej mszy lub Dni Młodzieży… W każdym razie Kasia Kowalska, choć zaczęła niemrawo, jakby się jeszcze dobrze nie rozgrzała, z piosenki na piosenkę się rozkręcała. Na koniec publiczność całkiem głośno odśpiewała „To co dobre” wraz z wokalistką. To był bardzo sympatyczny koncert z niezłym nagłośnieniem, choć myślę, że mogło być lepsze, a przyjemność ze słuchania muzyki Kasi Kowalskiej byłaby jeszcze większa.


Scorpions rozpoczęli swój występ od energetycznych kawałków: rockowego „Going Out With a Bang”, oldskulowego „Make It Real” i niegranego od 6-ciu lat „Bad Boys Running Wild”, którego refren publiczność głośno odśpiewywała wraz z Klausem Meinem. Ogromne wrażenie robiły grafiki pojawiające się na telebimach, które nie tylko znajdowały się na bokach sceny, ale również na niej, tworząc wielkie kolorowe show.

Na kolejnym „The Zoo” uwaga publiczności przeniosła się na gitarzystów – Rudolfa Schenkera i Matthiasa Jabsa, którzy jak za złotych czasów dawali czadu, chętnie zachodząc do wybiegu na scenie. Klaus Meine dołączył do nich ze swoją gitarą na instrumentalny utwór „Coast to Coast”. Dzięki temu, że nagłośnienie prezentowało się doskonale ten numer zabrzmiał naprawdę potężnie i z wielką mocą. Później przenieśliśmy się do lat 70-tych, za sprawą kombinacji piosenek: „Top of the Bill”, „Steamrock Fever”, „Speedy’s Coming” i „Catch Your Train”. A po chwili przeskoczyliśmy ponownie do współczesności, aby usłyszeć „We Built This House”, który pochodzi z ostatniej płyty niemieckiego zespołu – „Return to Forever”.


Podczas koncertu Scorpions nie zabrakło również solowego popisu Matthiasa Jabsa w utworze „Delicate Dance” (w tym czasie Klaus Meine rozrzucał dziesiątki pałeczek perkusyjnych), a także wpół akustycznego segmentu w postaci numerów: „Always Somewhere”, „Eye of the Storm” oraz „Send Me an Angel”. Ta ostatnia kompozycja należała do Klausa Meine’a, którego głos wciąż brzmi fenomenalnie. Zaczarował publiczność, która kołysała rękami do rytmu tej przepięknej ballady, śpiewając głośno słowa refrenu.

Po spokojniejszej części występu wróciliśmy do szybszych kawałków „Rock ‚n’ Roll Band” oraz „Can’t Get Enough”. Natomiast sporą niespodzianką okazał się cover zespołu Motörhead! Z inicjatywą odegrania „Overkill”, aby w ten sposób złożyć hołd Lemmy’emu, wyszedł nowy perkusista Mikkey Dee, który przez lata bębnił za plecami słynnego rockmana. Klaus Meine wykonał ten numer oczywiście bardziej melodyjnie, ale poradził sobie nadspodziewanie dobrze. Jednak jeszcze większą furorę zrobił Dee, kiedy po chwili dał niesamowity popis we własnej solówce. Szczęki opadały z wrażenia, nie tylko z powodu jego ponadprzeciętnych umiejętności, ale również sprzętu perkusyjnego, który w pewnym momencie wzniósł się na podnośniku kilka metrów nad ziemię. Z łatwością dyrygował publicznością, a efekty świetlne dodawały agresywności jego perkusyjnym szarżom. Te bardziej żywiołowe nastroje podtrzymały klasyki: heavy metalowe „Blackout” i „Big City Nights”, które rozruszały fanów całkiem głośno śpiewających słowa piosenek.


Publika domagała się bisu wykrzykując nazwę zespołu i nie przestając klaskać. Po chwili grupa powróciła ze świetnym „Coming Home”. Przed legendarnym „Wind of Change” Scorpionsi otrzymali statuetkę honorującą pokojowy przekaz właśnie tego utworu. Wzruszenie trzymało Klausa Meine’a, aż do pierwszej zwrotki tej ponadczasowej kompozycji. Ale komu by się głos lekko nie łamał widząc cudownych polskich fanów, którzy z kartoników rozdawanych przed koncertem stworzyli biało-czerwoną flagę (prawie jak na U2!). I oczywiście ładnie odśpiewali słowa doskonałej piosenki „Wind of Change”.


Co ciekawe jeszcze piękniej w wykonaniu publiczności zabrzmiał utwór „Still Loving You”, gdzie aż ciarki przeszły po plecach, kiedy w pewnej chwili wszystkie instrumenty zamilkły, ludzie ucichli, a przez stadion prześlizgnął się delikatny podmuch wiatru. W każdym razie zmęczenie dawało się we znaki wokaliście, ale i tak wspaniale wybrzmiała ta ballada. Scorpions pożegnali się z polskimi fanami przebojem „Rock You Like a Hurricane”, który wywołał oczywiście duży entuzjazm. Niemcy jeszcze kilka minut żegnali się z publicznością zarzucając sobie na plecy polskie i fanklubowe flagi.



Koncert Scorpionsów trwał ponad 1,5 godziny i nie ma chyba osoby, która byłaby zawiedziona tym występem. Usłyszeliśmy największe klasyki, trochę starszego i nowszego repertuaru. Ballady mieszały się z rockową energią i heavy metalowymi gitarowymi popisami. Od wizualnej strony show prezentowało się kapitalnie – telebimy to jednak bardzo fajna rzecz na takich dużych koncertach. Klaus brzmiał wspaniale, a pozostali muzycy również świetnie się bawili na scenie i nawiązywali pozytywny kontakt z publicznością, która na moje oko mogła nieco żywiej reagować. Ale koncert i tak był wspaniały, klimatyczny i świetnie wyważony pod względem setlisty. Cały festiwal był wielkim świętem muzyki!

Dla mnie koncert Scorpionsów był wielkim przeżyciem, ponieważ istnieją w mojej świadomości od wielu lat i bardzo zależało mi, aby w końcu ich zobaczyć na własne oczy. Nie zawiodłam się, choć spodziewałam się, że „Wind of Change” zabrzmi jakoś bardziej emocjonalnie. Na szczęście nie rozczarowałam się na ukochanych utworach „Send me an Angel” i „Still loving you”. Klaus Meine jest jednym z moich ulubionych głosów, ma niesamowitą barwę i to wielki zaszczyt móc usłyszeć tego wokalistę na żywo. Może nie był to jeden z tych magicznych koncertów, które pamięta się całe życie, ale uczucie spełnienia dominuje. Trochę żałuję, że jednak nie kupiłam biletu na GC, ale tylko dlatego, że ludzie zdawali się tam fajniejsi i bardziej entuzjastyczni. Przyznam, że z festiwalu wyszłam tak bardzo zadowolona również dlatego, że miałam okazję posłuchać twórczości LP. Wcześniej znałam może z dwie piosenki, ale nie zaprzeczę, że zrobiła na mnie ogromne wrażenie i naładowała pozytywną energią. Chylę czoła przed LP! Poza tym miło było usłyszeć również Kasię Kowalską, której kasetę magnetofonową (!!) „Gemini” wciąż posiadam w swojej kolekcji, a jakoś do tej pory moje ścieżki się z nią nie skrzyżowały. Stare, dobre hity zabrzmiały świetnie! Podsumowując – był to piękny, długi wieczór spędzony przy doskonałej muzyce i wybitnych artystach, który będę jeszcze długo, ciepło i z przejęciem wspominać.



Outro:

Co do samego Festiwalu to nie miałam okazji poczuć jego atmosfery, ponieważ tylko raz przeszłam przez strefę bufetową, która była całkiem nieźle zaopatrzona. Z jakiegoś powodu przed koncertem Scorpionsów z nieba zaczęły spadać paczki chipsów… cud? Pod względem organizacyjnym było o wiele lepiej niż na Impact Festiwal, nawet wpuszczano na jego teren ludzi z własnymi butelkami wody. Ale to był akurat gorący dzień, więc dobrze, że ktoś poszedł do głowy, żeby zapobiec omdleniom. Ale gdybym chciała wnieść na teren festiwalu bombę (ironizuję), to bez problemu wniosłabym z trzy. Pokój pokojem, ale żyjemy jednak w niespokojnych czasach i jakieś środki bezpieczeństwa powinny zostać zachowane. Najważniejsze, że nic się nie stało, ale trzeba być czujnym i zapobiegliwym, Life Festival! W każdym razie dwie sceny po obu stronach boiska jest świetnym pomysłem, bo skraca czas oczekiwania na wykonawców i z każdego zakątka stadionu można posłuchać muzyki w bardzo dobrej jakości. Na pewno z przyjemnością wrócę za rok do Oświęcimia, jeśli znowu przypasują mi wykonawcy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz