niedziela, 4 grudnia 2016

Relacja: Skillet zagrali w Krakowie! (28.11.2016, Kwadrat)

To już czwarta wizyta Skillet w naszym kraju w ciągu ostatnich trzech lat, a jednocześnie piąty gig  w Polsce, bo dzień przed występem w Krakowie zagrali w warszawskiej Stodole. Nadrabiają wieloletnią nieobecność u nas z nawiązką, a z każdym koncertem udowadniają, że pod względem występów na żywo zaliczają się do najlepszych zespołów na świecie. Nie inaczej było i tym razem!



W roli supportu w krakowskim Kwadracie zagrał zyskujący sukcesywnie popularność zespół Red Sun Rising, który w poprzednim roku wydał świetna płytę „Polyester Zeal”, a ich single „The Otherside” i „Emotionless” osiągnęły szczyty rockowych list przebojów. Niestety z powodu bardzo złych warunków atmosferycznych i śliskiej nawierzchni na odcinku Sosnowiec-Kraków nie udało mi się zdążyć na koncert Amerykanów, czego bardzo żałuję. Na pocieszenie mogłam sobie poobserwować muzyków z bliska przy merchu, kiedy po występach bardzo chętnie, z szerokimi uśmiechami, robili sobie zdjęcia z fanami i rozdawali autografy. To się ceni.

Krakowski występ Skillet był moim czwartym koncertem tego zespołu, w którym brałam udział. Wcześniej miałam okazję ich oglądać w Warszawie, kiedy grali przed Nickelbackiem w 2013 roku oraz podczas Impact Festival w Łodzi i w warszawskiej Stodole w ramach własnej klubowej trasy (oba w 2014 roku). Jak można się domyślić doskonale wiedziałam czego się spodziewać po Skilletach. Jedyną kwestią było to, jak grupa wytrzyma fizycznie grając dzień po dniu, a wiemy, że mają w zwyczaju dawać z siebie absolutnie wszystko, a ich koncerty są niesamowicie energetyczne. Wspomnę tylko, że po ostatniej wizycie w Polsce, John Cooper stracił głos, więc moje drobne obawy były uzasadnione, ale nie przełożyły się na rzeczywistość, bo w poniedziałkowy wieczór znowu dali czadu!


Skillet zaczęli od singla „Feel Invincible” z najnowszej płyty „Unleashed”, który od razu porwał ludzi do zabawy i żywiołowych reakcji. Kolejne trzy utwory to dobrze znane i uwielbiane przez publiczność  „Whispers in the Dark”, „Sick of It” i „Rise”, które poprzedziły rozbudowane intra. To bardzo ciekawa nowość w repertuarze zespołu, bo Skillet tego dnia nie szczędzili ciężkich jamowych wstępów – chyba najlepiej wypadały wspólne zagrywki Jen Ledger z Sethem Morrisonem. Moc biła ze sceny przy kolejnej koncertowej nówce „Back From the Dead”, ale to następne trzy kawałki wywołały największy entuzjazm fanów. Podczas „Awake and Alive” i „Hero” Jen wyszła na środek sceny, aby zaśpiewać z brodatym Cooperem. Za bębnami podczas tego drugiego kawałka zasiadł dźwiękowiec, którego gra, mówiąc delikatnie, nie kleiła się za bardzo z resztą ekipy. Ale to było kompletnie nieważne, bo bliskość śpiewającej i pięknej perkusistki odwracała skutecznie uwagę od drobnych problemów z timingiem. Między tymi numerami usłyszeliśmy jeszcze kapitalne „Not Gonna Die”, ale równie dobrze wypadło kolejne „Those Nights” przy chóralnych śpiewach publiczności.

„Undefeated” zabrzmiał, zgodnie z oczekiwaniami, potężnie, ale więcej radości przyniosły „Comatose” i „The Last Night”, podczas których do Skillet dołączył wiolonczelista Tate Olsen. Dopiero wtedy człowiek zdał sobie sprawę z nieobecności skrzypka Jonathana Chu, który z powodów osobistych od poprzedniego roku już nie jeździ w trasy koncertowe z zespołem. Z jednej strony ta dwójka zawsze była przyjemnym urozmaiceniem występów, nadającym epicki klimat, ale postawienie na metalowe intro i outro zapełniły tę lukę po Chu.

Z nowego albumu usłyszeliśmy jeszcze ładnie brzmiącą na żywo balladę „Stars” oraz dynamiczne, elektroniczne „Out of Hell”. „Monster” i „Rebirthing” to już istne szaleństwo zarówno na scenie jak i pod nią. Publiczność nie szczędziła gardeł, aby wywołać Skillet na bis, klaszcząc i podśpiewując słowa „Rise, rise in revolution!”. Nie musieli długo czekać, bo po chwili grupa wróciła na ostatni nowy utwór z płyty – „The Resistance”.


Skillet znowu dali niesamowicie energiczne show, choć przyznam, że troszkę było widać, że „mają w nogach” poprzedni wieczór. Ale zupełnie nie dali tego po sobie poznać. John Cooper, jak to on, szalał z basem i tradycyjnie kończył koncert cały mokry – podobnie jak większość ludzi w Kwadracie. Prawdę mówiąc to kilka osób nawet przesadziło z zabawą, psując skutecznie fajną atmosferę występu. Ja rozumiem, że muzyka Skillet jest żywiołowa i nie da się ustać w miejscu podczas słuchania, ale żeby robić mosh w wypełnionym po brzegi klubie? Podczas gdy John Cooper ze sceny opowiada, że jego bohaterem w piosence „Hero” jest Jezus?  Bez przesady. Z drugiej strony były też osoby, które nie rozumiały koncepcji pogo… W każdym razie nie łatwo było znaleźć sobie dobre miejsce na parkiecie, aby jednocześnie nie stać przy drętwych osobach, a zarazem nie dostać łokciem w żebra od innych typków.

Dodam jeszcze, że nagłośnienie w Krakowie było bardzo nierówne. Raz gitary ustawiono za głośno, innym razem nie było słychać wokalisty. Dobrze, że za konsoletą stały ogarnięte osoby, które szybko te niedogodności korygowały, ale trochę za dużo było tego falowania dźwięku.

Nie zmienia to faktu, że koncert Skillet dostarczył potężnej dawki rocka chrześcijańskiego. Zespół imponuje niezwykłym kontaktem z ludźmi – jeden gest wystarczy, aby cały klub (łącznie z balkonami) zaczął klaskać czy skakać do rytmu. A to recepta na wspaniałą zabawę i niezapomniane przeżycia przy ulubionej muzyce. Ledwie się występ skończył, a już chciałoby się, aby jak najszybciej wrócili do Polski na kolejne. I jak widać po dwóch wyprzedanych gigach – mają do kogo wracać!

PS. Kwadrat powinien też trochę popracować nad sprawnością wydawania kurtek z szatni, bo czekanie na swoją kolej niemal godzinę (w ogólnym smrodzie spoconych ciał) to lekka przesada. Plus jest tego taki, że każdy zdążył w tym czasie wyschnąć…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz