poniedziałek, 12 grudnia 2016

Recenzja: Sully

Siedem lat temu doszło do niewiarygodnej katastrofy samolotu pasażerskiego Airbus A320-214. Choć w tym momencie kapitan Chesley „Sully” Sullenberger poprawiłby mnie mówiąc, że to było awaryjne lądowanie na rzece Hudson. Świat przecierał oczy ze zdumienia, że wszyscy przeżyli, a pilota okrzyknięto bohaterem. Ta historia to idealny materiał na film, ale tylko Clint Eastwood potrafi bez zbędnego koloryzowania opowiedzieć o bohaterstwie załogi tak, aby widz docenił ten wyczyn za perfekcyjne wykonanie, które pozwoliło uratować 155 osób na pokładzie.



Na tym opisie mogłabym skończyć tą recenzję filmu „Sully”, ale przecież nie tylko styl, w jakim Clint Eastwood lubi kręcić swoje filmy zdecydował o naprawdę udanym obrazie, który dopiero niedawno wszedł do polskich kin (w USA był wyświetlany od września). Słynny aktor i reżyser zaczyna swoją opowieść od końca – najpierw skupia się na przeżyciach pilotów tuż po wypadku, a dopiero potem odtwarza przebieg wydarzeń z katastrofy. Dzięki temu zabiegowi buduje napięcie, a jednocześnie pozwala sympatyzować z Sullym i pierwszym oficerem oraz utożsamić się z pasażerami feralnego lotu. A wbrew pozorom nie było to prostym zadaniem, żeby wywołać emocje wśród widzów, którzy znali przynajmniej część tej historii. Eastwood postawił na podkreślenie faktu, że to dzięki wyszkoleniu, doświadczeniu i przytomności umysłu pilotów nikt nie zginął i to właśnie czyni ich bohaterów, a nie zaś szum medialny. Oni po prostu wykonali swoją pracę – takie proste, a tak uderzająco pokrzepiające.

Dobrym rozwiązaniem było też skupienie sie na wątku śledztwa, gdzie próbowano obarczyć winą pilotów za katastrofę lotu 1549 i obaleniu ich bohaterstwa. Od razu powiem, że nie mamy tu do czynienia z pełnometrażowym odcinkiem popularnego programu dokumentalnego „Katastrofy w przestworzach”. Nie chodziło o udowodnienie, że kolizja z gęsiami (dla zainteresowanych: berniklami kanadyjskimi) jest w stanie całkowicie zniszczyć dwa silniki, lecz ważniejszy był tutaj czynnik ludzki, który okazał się najistotniejszy w szczęśliwym zakończeniu tej historii. Dokładnie to, na czym najbardziej zależy Eastwoodowi w swoich filmach.

Trudno tez nie wspomnieć o znakomitej roli Toma Hanksa, który idealnie wychwycił cechy charakteru Sully’ego i przekonująco je uwydatnił w filmie. Jest w tym bardzo naturalny – doskonale wyczuł swojego bohatera. Również dobrą robotę wykonał Aaron Eckhart, który nie tylko fizycznie przypomina Jeffa Skilesa, pierwszego oficera, ale także świetnie go zagrał. Możemy też zobaczyć na ekranie kilka znajomych serialowych twarzy (Mike O’Malley, Anna Gunn), ale znikają w cieniu Hanksa i Eckharta.

„Sully” to odtworzona z dużą precyzją dramatyczna historia, pozbawiona niepotrzebnego patosu, co stanowi siłę tego filmu. Pokazanie ludzkiej strony wydarzenia sprawiło, że produkcja angażuje emocjonalnie widzów. Efekty specjalne momentami wbijają w fotel i można się poczuć jak uczestnik awaryjnego, twardego lądowania na rzece. Obiekcje mam jedynie do początkowej fazy filmu, gdzie wkradają się metafizyczne motywy, które zaburzają jego realistyczny charakter i wprowadzają nutkę fałszu do opowiadanej historii (choć przekaz jest bardzo sugestywny). Jednak ten mały zgrzyt, nie wpływa na to, że po seansie widzowie wychodzą z kina z poczuciem, że bez wahania powierzyliby swoje życie takiemu pilotowi, jak kapitan Sully.

Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz