poniedziałek, 25 lipca 2016

The bard’s song for Blind Guardian (24.06.2016, Progresja – relacja)

Rok po wspaniałym koncercie w warszawskiej Progresji, niemieccy bardowie powrócili do Polski, aby znowu nie dać wytchnienia swoim fanom, którzy żądni emocji i szalonej zabawy chłonęli przez 2,5 godziny energetyczny power metal Blind Guardian.



Kiedy Blind Guardian ogłosili w grudniu koncert w Warszawie czułam, że to nie będzie zwykły występ. Szczególnie, że w tym roku bardowie objeżdżają głównie festiwale, a nasz klubowy gig to wyjątek. Zgodnie z moimi  przypuszczeniami (i zeszłorocznymi zapowiedziami) Blind Guardian postanowili zarejestrować materiał filmowy z polskiego koncertu, o czym przed wydarzeniem poinformował fanów za pośrednictwem Facebooka, Hansi Kürsch. To wspaniałe wyróżnienie, ponieważ potwierdza prawdziwość słów uznania kierowanych w stronę polskiej publiczności, że jest niesamowita i warto do nas wracać. Zresztą, ja nie miałam wątpliwości, że jesteśmy najlepszą publiką na świecie, bo 24 czerwca znowu wszyscy szaleli, skakali, klaskali i śpiewali bez przerwy przez 2,5 godziny.

Blind Guardian rozpoczęli koncert tak jak poprzednim razem, od „The Ninth Wave”  z tym klimatycznym, chóralnym wstępem, który wywołał euforyczne reakcje wśród publiczności. Czuło się wyjątkowość wydarzenia, bo Hansi już od pierwszych chwil pobudzał ludzi do żywiołowego reagowania. Sam się tak nakręcił, że z podekscytowania podskakiwał (co mu się rzadko zdarza) i nieustannie wędrował z jednego końca sceny na drugi.

Kolejnym utworem, który usłyszeliśmy był niespodziewanie „Script for my Requiem”, który sprawdził sie równie dobrze jak zeszłoroczny „Banish From Sanctuary”. Ale dopiero  uwielbiany „Nightfall” na dobre rozkręcił fanów do szalonego pogo i emocjonalnego śpiewu. Hansi, jak i cały zespół, tryskał humorem. Wokalista żartował sobie, że on na scenie nie jest potrzebny, stwierdzając, że „I’m here for fun”, czym autentycznie rozbawił pół Progresji, bo… jest w tym trochę prawdy.


Tego wieczoru bardowie nie zamierzali dać chwili wytchnienia polskim fanom i znowu nabrali tempa kawałkami „Fly” (uwielbiam!) i „Tanelorn (Into The Void)”. Następne „Prophecies” jednak nie wzbudziło aż tak wielkich emocji, co poprzednie utwory. W ogóle kawałki z najnowszej płyty „Beyond the Red Mirror” nie cieszą się aż tak dużą popularnością, co starsze numery, ale mimo to fani i tak wykazywali dużą znajomość tych piosenek. Z kolei „The Last Candle” to znowu szalona zabawa pod sceną, klaskanie i wywijanie rękoma w powietrzu. I tradycyjnie nie mogło się obyć bez wspólnego odśpiewywania na koniec przez kilka minut wersu „Somebodies out there”, które jak zwykle zrobiło wielkie wrażenie na zespole.


Blind Guardian, w odróżnieniu do Iron Maiden, lubią zmieniać swoją set listę i czasem zaskoczyć swoich fanów. Więc dla odmiany na tegorocznym koncercie otrzymaliśmy bardzo lubiane przez publiczność „Time Stands Still (at the Iron Hill)”, które fani zaśpiewali niezwykle głośno i uczuciowo. Szczególnym dla mnie momentem był kolejny „Bright Eyes”, którego poprzednim razem zabrakło, a jest jednym z moich ulubionych utworów zespołu. Choć to nieco spokojniejsza kompozycja Blind Guardian to i tak była moc, a pod sceną trwała zabawa. Po chwili grupa wróciła do swojego zawrotnego tempa w „Time What Is Time” i ten numer był właśnie sporą niespodzianką, bo bardzo rzadko go grają podczas koncertów. Mimo to, publika zdawała się dobrze znać ten numer i żywo reagowała na pędzące melodie tego kawałka.

Jednak największym zaskoczeniem występu był utwór „The Curse of Feanor”, który w set liście pojawia się dopiero od dwóch lat, a co ciekawe, pochodzi z albumu „Nightfall in Middle Earth” z 1998 roku. Dobrze się ta piosenka wpasowała w klimat koncertu, choć ewidentnie nie jest aż tak popularna jak wiele innych z twórczości Blind Guardian. Na koniec zagrali znakomite „Imaginations from the Other Side”, które znowu porwało ludzi do szalonego pogo, ścianek i emocjonalnego śpiewania.

Oczywiście to nie był koniec, choć 90% zespołów po dwóch godzinach tak intensywnego grania, żegnałoby się z fanami. Ale nie Blind Guardian, którzy zaczynali dopiero pierwszego bisa, choć widać było po muzykach, że solidnie dał im w kość ten gig, a i publiczność też robiła dobrą minę do złej gry. Ale atmosfera była tak wspaniała, że nikt nie myślał o zmęczeniu, tylko każdy chłonął te wibracje i pozytywną energię płynącą ze sceny. Hansi Kürsch nie szczędził pochwał polskiej publiczności, które nie wydają się być tylko zwykłą kurtuazją, ale szczerą deklaracją, a roześmiane twarze członków grupy mówiły same za siebie. Naprawdę było widać po nich dużą radość, jakby rzeczywiście z niecierpliwością czekali na koncert w Polsce. Za to ich uwielbiam!


Tymczasem fani głośno skandowali „Guardian! Guardian!”, więc zespół nie miał innego wyboru jak wyjść na pierwszego bisa. Wrócili z brawurowym “Into the Storm”, gdzie wszyscy odśpiewali refren z wielką mocą i zaangażowaniem. Miłą niespodzianką był utwór „The Holy Grail”, który usłyszeliśmy premierowo, ponieważ Blind Guardian zagrali go po raz pierwszy w swojej karierze na żywo. Bardzo fajnie zabrzmiał, szczególnie, że nagłośnienie w Progresji stało na najwyższym poziomie.

Rok temu podczas polskiego koncertu, fani nieustannie domagali się „Majesty” i nie inaczej było tym razem. Tak się wkręciliśmy, że nawet gitarzysta Marcus Siepen dołączył się do skandowania nazwy tego melodyjnego numeru. Odnoszę wrażenie, że zespół nie miał w planach grania tej piosenki, ale tak ładnie ludzie prosili, że musieli go wykonać. I było warto, bo cały klub szalał we wspólnej zabawie. To był kulminacyjny moment tego koncertu, po prostu killer. Oczywiście kolejna „Valhalla” wybrzmiała jak zwykle imponująco, gdzie znowu fani przez kilka minut po zakończeniu utworu głośno śpiewali refren, a to jest zawsze niezwykła chwila, która robi piorunujące wrażenie.


Blind Guardian szybko wrócili na drugiego bisa słysząc spontaniczne okrzyki i śpiewy polskiej publiczności, która nie miała dość poprzedniego przeboju i znowu podjęła motyw: „Valhalla – Deliverance/Why’ve you ever forgotten me”. Przy wielkiej owacji zagrali „Sacred Worlds”, które już zawsze będzie mi się kojarzyć z oryginalnym teledyskiem do gry komputerowej.

I w końcu nastąpił ten najbardziej magiczny moment koncertu, na który wszyscy czekali. „The Bard’s Song (In the Forest)”, bo o tym utworze mowa, to wyjątkowa chwila, w której wszyscy w klubie siadają na parkiecie i wspólnie odśpiewują jego słowa. Ubóstwiam tę balladę, która zapoczątkowała moją miłość do tego zespołu. Mieć możliwość przeżyć jeszcze raz ten niesamowicie klimatyczny moment to wielki przywilej i ogromna radość oraz satysfakcja. Przepięknie wybrzmiał „The Bard’s Song (In the Forest)” w naszym wykonaniu, bo Hansi Kürsch wolał nam nie przeszkadzać w śpiewaniu, prawie w ogóle się nie udzielając w tym utworze (jako jedyny nie siedział). Mnie cieszy również fakt, że całą tą cudowną akcję nagrała czujna ekipa filmowa rejestrująca wydarzenie. Będzie, co wspominać!



Na zakończenie tego niezapomnianego wieczoru usłyszeliśmy „Mirror Mirror”, które wycisnęło ostatnie soki z publiczności. Ale nikt nie szczędził oklasków, a wzajemnych podziękowań nie było końca. Nie ma co się dziwić, skoro Niemcy tak chętnie pozowali z biało-czerwoną flagą i długo nie schodzili ze sceny.


To był fantastyczny koncert, który spełnił wszystkie moje oczekiwania i marzenia. Nie tylko ja się wspaniale bawiłam, ale również ludzie ociekający potem i to nie tylko ze względu na upały, które nawiedziły stolicę. Polska publiczność kocha Blind Guardian, a bardowie odwzajemnili się 2,5-godzinną doskonałą, power metalową ucztą. Takiej atmosfery i emocji podczas koncertu nie doświadcza się często. Nie jestem w stanie ocenić czy ten występ był lepszy od zeszłorocznego, bo oba były genialne, ze świetnym nagłośnieniem i żywiołowo reagującymi fanami. A ta pozytywna, zaangażowana postawa oraz energia bardów znowu wszystkim się udzieliła. Tak, to kolejny koncert, który będę wspominać przez lata, jako jeden z tych najlepszych w moim życiu. A jutro…

Tomorrow will take us away
Far from home
Noone will ever know our names
But the bards’ songs will remain…

Outro:
Powinnam wspomnieć o suporcie Blind Guardian, którym znowu był zespół Sopor. I podobnie jak rok temu, grupę wspomogli na wokalu Ryszard Wolbach i Marcin Kołaczkowski, którzy urozmaicili nieco występ Poznaniaków. Najbardziej zapadła mi jednak w pamięć skrzypaczka Karolina Kaiser-Cichocka, która skradła panom całe show. Podobnie jak przed rokiem na koniec koncertu zagrali świetną wariację motywu „Imperial Marsh” z „Gwiezdnych Wojen”. Ale to już wszystko słyszałam i widziałam, więc nie zrobiło to już na mnie takiego wrażenia, ani na zgromadzonej publiczności. Różnica klas między zespołami jednak była za duża…

PS. Następnego dnia byłam na weselu. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby koncert był w ten sam dzień… Ale spoko, adrenalina po Blind Guardian pomogła przetrwać do rana ;) da się przeżyć 45h z drzemkami i dwugodzinnym snem – że niby to pierwszy raz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz