niedziela, 24 lipca 2016

Scream for me, Wrocław! (Iron Maiden, 03.07.2016 – relacja)

Musiałam się naprawdę naczekać na dwa koncerty moich ukochanych zespołów. Ponad pół roku odliczania najpierw do Blind Guardian, a potem szybkie przerzucenie się na Iron Maiden. Łatwizna, choć wtedy nachodzą człowieka myśli, którą grupę kocha bardziej, a odpowiedź nigdy nie nadchodzi. Dlatego nie ma co porównywać, tylko przeżywać każdą chwilę „and realise you’re living in the golden years”! Zapraszam do relacji z koncertu Iron Maiden z Wrocławia.



Nie wiem czy to przypadek, czy przeznaczenie, ale dokładnie trzy lata temu, również 3 lipca, byłam na moim pierwszym, dużym koncercie w życiu. Był to występ Iron Maiden w Atlas Arenie w Łodzi, który wspominam również bardzo ciepło i z dużym sentymentem wracam do niego myślami. Trochę później żałowałam, że nie kupiłam sobie wtedy biletu do Golden Circle, tylko normalny na płytę, ale z drugiej strony miałam przyjemność oglądać całą halę z wysokości ramion pewnego miłego mężczyzny podczas piosenki „Aces High”. I to było niesamowite przeżycie! Coś wspaniałego. A i tak rok później w Poznaniu, już jak na wielkiego fana Maiden przystało, bawiłam się w Golden Circle, ciesząc się z bliskości zespołu. Tym razem nadszedł czas na Stadion Miejski we Wrocławiu i nową trasę „The Book of Souls”, gdzie w końcu mogłam usłyszeć na żywo cztery moje ulubione utwory, których poprzednim razem zabrakło.

Zanim jednak wybrałam się bezpośrednio na stadion, postanowiłam chłonąć tą wyjątkową atmosferę nadchodzącego koncertu w centrum Wrocławia. To jest coś pięknego i fascynującego, widząc tyle ludzi ubranych w koszulki z wizerunkiem maskotki Iron Maiden. Eddie szczerzył zęby w grymasie z co drugiej klatki piersiowej na Rynku i co ciekawe, nie spotkałam tam żadnej osoby, która miała koszulkę taką samą co ja z „Maiden England” z Poznania (dopiero na stadionie widziałam). W ogóle różnorodność nadruków była ogromna, choć dominowały, z oczywistych względów, te z „The Book of Souls”. To są uroki koncertów stadionowych – tłumy wyczekujących fanów na wydarzenie, na które czekali pół roku, jeśli nie więcej. Przejazd tramwajem również jest fajną przygodą, bo na każdym przystanku dosiadali się kolejni fani, z nadzieją, że jadą w dobrym kierunku. Na szczęście nikt nie zabłądził, bo nie da się przegapić stadionu, który z zewnątrz prezentował się… niezbyt okazale. Fakt – ogromny na pierwszy rzut oka, ale w ciągu dnia nie robi wrażenia. Dopiero na wieczór, kiedy mieni się kolorami dzięki podświetleniu można docenić jego urodę. Natomiast w środku to już pełna elegancja-francja, która tak ładnie wyglądała podczas meczów Euro 2012. Stadion piękniał z każdą godziną, jak przybywało czarnych koszulek na płycie oraz trybunach. Wspomnę jeszcze, że pozostawiono murawę, ale pokryto ją gumową powłoką chroniącą trawę, co w gruncie rzeczy jest sprytniejszą opcją niż całkowite pozbycie się nawierzchni (Stadion Narodowy – Sonisphere) czy zadeptanie trawy (Poznań – Iron Maiden). O wszystkim pomyśleli w tym Wrocławiu!

Jako pierwszy na ogromnej scenie pojawił się zespół The Raven Age. Wtajemniczeni wiedzieli, że nie bez powodu młodzi muzycy supportują takie legendy, jak Iron Maiden, a to z tego względu, że jednym z założycieli grupy jest George Harris, czyli syn basisty Żelaznej Dziewicy. Ale czy to naprawdę takie wielkie zaskoczenie? Przecież kilka lat temu Ironów supportowała córka Harrisa – Lauren. Rodzinny biznes. Jakby się Bruce uparł to i on mógłby wystawić swoją reprezentację synów, Austina i Griffina, którzy też śpiewają w swoich zespołach. Wróćmy do The Raven Age, który mógł wzbudzać pewne wątpliwości czy rzeczywiście nadają się na support Iron Maiden. Ale ku mojemu zaskoczeniu, chłopaki naprawdę dawali radę na scenie. Szkoda tylko, że nagłośnienie było raczej kiepskie, bo wiele cięższych melodii mogło fajniej zabrzmieć, a tak było zaledwie znośnie, na tyle, aby rozpoznać piosenki bez dłuższego namysłu. Dlatego ja oraz publika doceniliśmy numery takie jak „The Death March”, “Salem’s Fate” czy „Angel in Disgrace”. The Raven Age pozostawili po sobie pozytywne wrażenie, bo wokalista, Michael Burrough, całkiem skutecznie podgrzał ludzi przed kolejnymi gwiazdami. Ale nie oszukujmy się – szału nie było.


W Poznaniu przed Iron Maiden zagrał Slayer (i Ghost!), nie biorąc ze sobą żadnych jeńców. A we Wrocławiu sporą część publiczności zelektryzował Anthrax, czyli kolejny przedstawiciel tzw. Wielkiej Czwórki Thrash Metalu. Dwa lata temu miałam okazję zobaczyć ten zespół na żywo podczas festiwalu Sonisphere na Narodowym i… to była porażka nagłośnieniowa. Ale powiedzmy, że wtedy nie miało to dla mnie większego znaczenia. Z kolei teraz, kiedy poznałam trochę lepiej twórczość Anthraxu (bardzo dobra ostatnia płyta), naprawdę cieszyłam się na ich koncert (szczególnie, że w między czasie Scott Ian punktował u mnie swoją fascynacją „The Walking Dead” oraz „Grą o Tron”). I zaskoczyli mnie na wielki plus!

Zespół Anthrax nie wszedł na scenę – oni na nią wskoczyli z brawurowym „You Gotta Believe” z najnowszej płyty „For All Kings”, którą promują na obecnej trasie koncertowej. Z nowego albumu usłyszeliśmy też „Evil Twin” oraz „Breathing Lightning”, choć więcej entuzjazmu wśród publiczności wzbudziły te starsze kawałki, jak „Got the Time”, „Caught in a Mosh”, „Fight ‚Em ‚Til You Can’t” czy „Antisocial”. Nagłośnienie znacznie się poprawiło, choć do ideału trochę zabrakło, ale po doświadczeniach na Narodowym, mogę stwierdzić, że było bardzo dobrze. Tak naprawdę jakość brzmienia nawet nie była najważniejszą kwestią, ponieważ wszystkie niedostatki rekompensowała postawa Anthraxu na scenie. A tam Frank Bello i Scott Ian szaleli z gitarami, skacząc, machając głowami, nawiązując przy tym znakomity kontakt z fanami. Z kolei Joey Belladonna ciągle pozdrawiał ludzi, ale również pobudzał do jeszcze ostrzejszej zabawy (a pierwsze rzędy nawet nagrodził puszką piwa!). Ta żywiołowość zespołu udzieliła się również publiczności, która w kilku miejscach na płycie weszła w dzikie pogo. Koncert zakończył się kultowym „Indians”, które fani odśpiewali z dużym zaangażowaniem wraz z wokalistą. Przyznam się, że nie spodziewałam się, aż tak energetycznego koncertu Anthraxu. Zupełnie, jakby grali w Polsce po raz pierwszy. Kupili mnie całkowicie – to był świetny występ, tylko szkoda, że taki krótki.


I w końcu nadszedł ten moment nerwowego oczekiwania, odliczając każdą minutę do początku wymarzonego koncertu! To już czy to nie już? Dajcie już „Doctor, doctor”! To utwór dający sygnał, że zaraz na scenę wyjdą Ironi. I jak już wybrzmiały pierwsze dźwięki numeru UFO, publiczność ożyła klaszcząc do rytmu i śpiewając: „Doctor doctor, please,/ Oh, the mess I’m in (…) Livin’, lovin’, I’m on the run / Far away from you”. Twarze jaśniały w uśmiechach i po chwili zobaczyliśmy na dwóch, wysokiej jakości telebimach, animowany filmik, gdzie w mrocznej dżungli Eddie budzi się do życia i uwalnia samolot Ed Force One, aby wyruszył w trasę koncertową. No po prostu Lost!


Zamiast mocnego, żywiołowego początku, tym razem Iron Maiden postawili na klimatyczne wejście. Na szczycie piętrowej i bardzo efektownej sceny (niczym ta z „Powerslave”) z dużej czary zaczął parować dym, a przy niej pojawił się zakapturzony Bruce Dickinson śpiewający pierwsze słowa „If Eternity Should Fail”. Można było poczuć ciarki na plecach, a po chwili cała płyta oszalała z radości, wydzierając się i skacząc przy szybszych maidenowskich melodiach. Jak to bywa w Golden Circle, ścisk nie pozwalał utrzymać się na nogach, a człowiek czuł się jak Jon Snow podczas bitwy pod Winterfell. Chciałoby się zaklaskać, ale tłum wciąż napierał w singlowym i soczystym „Speed of Light”.

Pierwszym utworem, na który bardzo czekałam i miałam okazję usłyszeć po raz pierwszy na żywo, był „Children of the Damned”. To wiekowy numer, pochodzący z legendarnej płyty „The Number of The Beast”, ale wciąż ma tę moc i świetnie się przy nim można pobawić. Bruce Dickinson docenił polskich fanów mówiąc, że są tak głośni, że na pewno ich słychać „tam u góry”, gdzie teraz znajduje się Robin Williams. I tym samym zapowiedział kolejny utwór pochodzący z „The Book of Souls”, czyli „Tears of a Clown”, gdzie Steve Harris złożył hołd temu wielkiemu aktorowi. Ładny gest i dobra piosenka, ale nie wywołała większego entuzjazmu.


Za to zaskoczyło mnie „The Red and the Black” – to również utwór z najnowszej płyty, trwający ponad 13 minut. Spodziewałam się, że najdłuższy numer tegorocznej set listy po prostu zanudzi publiczność, a emocje opadną… A tu nic bardziej mylnego. Jedna z najlepszych i najbardziej charakterystycznych kompozycji „The Book of Souls”, co chwilę porywała ludzi do skakania, klaskania i chóralnego śpiewania melodyjnego motywu. I to przez cały czas trwania piosenki!

„The Red and the Black” bardzo dobrze rozkręcił publikę, ale prawdziwe szaleństwo pod sceną wywołało uwielbiane „The Trooper”. Tradycyjnie Bruce Dickinson wywijał brytyjską flagą w powietrzu i standardowo owijał nią głowę Janicka Gersa, który bez problemu odegrał swoją partię na gitarze. Podobne emocje wywołał również „Powerslave”, który także bardzo chciałam usłyszeć na żywo. Cały mroczny klimat tego utworu trochę popsuł wokalista, który paradował we wrestlingowej masce (wolałam jednak tą z piórami), ale zabrzmiał i tak groźnie oraz z mocą. Cudowna satysfakcja usłyszeć jeden z bardziej przeze mnie lubianych utworów.

Pamiętam, jak zachwycałam się postawą Bruce’a Dickinsona, który szalała na scenie, tryskając humorem i energią podczas poznańskiego koncertu. I widząc go wygłupiającego się podczas „Death or Glory”, gdzie zawzięcie walczył z owiniętą wokół jego szyi pluszową małpką (tak, dobrze czytacie), powróciły wspomnienia, a jednocześnie refleksje, że wciąż możemy go oglądać świrującego na scenie w życiowej formie i w pełni zdrowia. Ale to nie był koniec wesołej zabawy, bo frontman wprowadził nowy ruch dla fanów, którzy w trakcie wersu “climb like a monkey” wymachiwali rękoma, jakby się wspinali. Uśmiałam się, ale nie wszyscy zrozumieli tą „wspinaczkę”. A wydawało się, że już nic nowego nie można wymyślić podczas koncertu.


Utwór „The Book of Souls” poprzedziła lekcja burzliwej historii Wrocławia w wykonaniu wokalisty, która została przerwana przez bardziej istotna informację, czyli aktualny wynik ćwierćfinałowego meczu Francja kontra Islandia na Mistrzostwach Europy (wtedy 4:0 dla gospodarzy, zakończonego 5:2). Przy okazji Steve Harris podpowiedział Bruce’owi, że piłkarski mecz między zespołem, a polskimi dziennikarzami zakończył się rezultatem 10:1. A skoro już była mowa o liczbach, to również został wypomniany wiek Nico McBrainowi, który przed miesiącem obchodził 64 urodziny. Oczywiście polscy fani odśpiewali wiecznie uśmiechniętemu perkusiście „Sto lat”, co zawsze jest miłym akcentem. A wracając do „The Book of Souls” to był to utwór, podczas którego mogliśmy w końcu podziwiać w akcji imponującego, chodzącego Eddie’ego na wzór okładki albumu. Zawsze mnie fascynuje, jak on może się tak płynnie poruszać, przy okazji pokazując różne nieprzyzwoite gesty w stronę publiczności, a także tradycyjnie walcząc z Janickiem Gersem. Nowością jest na pewno zaangażowanie się Bruce’a w całe show, bo zazwyczaj schodzi w cień, dając fanom nacieszyć się widokiem ulubionej maskotki zespołu. A tutaj frontman nawet wyrwał brutalnie serce Eddiemu, po czym wyrzucił je jeszcze krwawiące w stronę pierwszych rzędów. To się nazywa pamiątka z koncertu Iron Maiden! A nie jakieś tam kostki, frotki czy pałeczki…


I nareszcie nadszedł kolejny dla mnie ważny i oczekiwany przez lata moment! Legendarny utwór „Hallowed be thy name” powrócił do set listy ku mojej niesamowitej radości, bo to obok „Dance of Death” i „Blood Brothers” ulubiony numer Iron Maiden. A niestety na poprzedniej trasie właśnie go zabrakło. Tym razem, kosztem „Run to the Hills”, otrzymaliśmy „Hallowed be thy name”, który wypadł jak marzenie! Były te ogromne emocje Dickinsona podczas śpiewania i zabawa z publicznością ze słynnym „Scream for me!”. Po prostu fantastycznie! Ja się emocjonowałam i ludzie wokoło też przeżywali, wydzierając się entuzjastycznie. A jeżeli komuś przeszło przez myśl, że po chorobie wokalista już nie będzie tak dobrze śpiewał jak kiedyś, to musi posypać głowę popiołem. Pod względem wokalnym Bruce pokazał mistrzostwo świata. I niech świadczy o tym końcówka „Hallowed be thy name”, gdzie jak za dawnych lat wyciągał głos przez dobre 20 sekund. Nie-sa-mo-wi-te!


Aby podtrzymać tą mroczną atmosferę, usłyszeliśmy „Fear of the dark”, które jak zwykle wywołało ciarki, kiedy ponad 40 tysięcy ludzi śpiewało chóralnie melodię i słowa tego kolejnego legendarnego utworu. Wydaje mi się, że to właśnie podczas tego kawałka fani reagowali najgłośniej i najbardziej żywiołowo. Miazga! Na żywo ten numer robi piorunujące wrażenie.

Na koniec grupa zagrała tradycyjnie lekko punkowy „Iron Maiden” i jak można było się spodziewać, zobaczyliśmy dużego Eddiego, którego głowa wyłoniła się zza sceny. Niestety tym razem nie mogę się wypowiadać o tej postaci w pozytywnych słowach. Dmuchany Eddie? Wyszło kiczowato. Po prostu przyzwyczaiłam się do naprawdę bajeranckich wizerunków maskotki Iron Maiden (przypomnijmy sobie tą z trasy The Final Frontier!), a tutaj zawiało biedą. Rozczarowałam się.

Na szczęście o niebo lepiej zaprezentował się rogaty diabeł podczas bisu, na którym Ironi zagrali „The number of the beast”! Dobrze też odwrócił uwagę od nagłośnienia, które po krótkiej przerwie całkowicie się posypało. Co prawda nie aż tak, żeby nie dało się rozpoznać piosenki, a połowę musiała dogrywać w głowie (jak to było w Poznaniu), ale o ile do tej pory naprawdę dobrze się słuchało koncertu (jak na warunki stadionowe), tak tutaj przyjemność nieco spadła. Niestety w tym gorszym pod względem muzycznym momencie znalazł się mój ukochany utwór „Blood Brothers”, na który również czekałam z niecierpliwością. Oczywiście brzmieniowo mogło być gorzej, ale efekt został zburzony, a solówka Janicka Gersa nie wypadła tak cudownie, jak tego oczekiwałam, bo została stłumiona. Szkoda.


I jakby tego było mało, to jeszcze podczas zamykającego koncert „Wasted Years” gitarzyści poplątali się w swoich kablach, psując przy tym statyw z mikrofonem Adriana Smitha. Bruce próbował ratować sytuację, ale tylko pogorszył sprawę, bo zamiast skupiać się na śpiewaniu, przepraszał za nieudolną pomoc. W efekcie ta komedia pomyłek zabiła ten emocjonalny moment pożegnania z zespołem, bo zamiast odśpiewywać refren pełną mocą to śmiałam się z tych wpadek, których normalnie Ironi nie popełniają. To było zaskakujące, ale w sumie zabawne, bo przecież oni też są ludźmi i w ferworze występu mogli się również zapomnieć, kto gdzie stoi. Mimo wszystko, gromkich braw nie zabrakło!

Wrocławski koncert Iron Maiden był moim trzecim spotkaniem z zespołem i zaryzykuję stwierdzenie, że ten był najlepszy ze wszystkich! Setlista bardziej mi odpowiadała, nagłośnienie mnie nie rozczarowało (nie było idealnie, ale mogło być zdecydowanie gorzej) i świetnie się bawiłam, choć tym razem nie zawędrowałam pod barierki, co koniec końców zupełnie nie miało dla mnie znaczenia. Ale przede wszystkim to Ironi zrobili show! Dostarczyli wiele radości swoim fanom i sami jak zwykle znakomicie się bawili na scenie. Janick Gers znowu prezentował swoje szalone wygibasy z gitarą, a Nicko McBrain radośnie podskakiwał zza perkusji, aby pozdrowić publiczność. Mniej miałam na uwadze Dave’a Murraya i Adriana Smitha, ale ten drugi w swoim stylu pociskał solówki, bardzo się w nie wczuwając, co można było zaobserwować na telebimach. Z kolei Steve Harris jak to on, podśpiewywał wszystkie piosenki i pobudzał ludzi, żeby do niego dołączyli. Ale i tak najbardziej zaimponował mi charyzmatyczny Bruce Dickinson. Ile ten człowiek ma w sobie pozytywnej energii i humoru! Ja myślałam, że bardziej szalonego występu niż w Poznaniu nie zobaczę w jego wykonaniu, ale tutaj dał z siebie jeszcze więcej, zabawiając fanów przez cały czas koncertu. Ale najważniejsze, że wokalnie wypadł kapitalnie, jakby nigdy nie był chory. Wielką przyjemność sprawiło mi słuchanie mojego ulubionego wokalisty w takiej formie!


Jasne, można powiedzieć, że Iron Maiden są przewidywalni. Wiadomo, że tło z wizerunkami Eddiego będzie się zmieniać po każdej piosence, że Gers będzie tańcował z gitarą, a Bruce będzie zawijał na jego głowie brytyjską flagę, a Harris będzie „strzelał” z basu. I że Eddie pojawi się na „Iron Maiden”, a drugi też wyjdzie pogrozić fanom zespołu i powalczyć z Janickiem. Nie zaskoczą również proste efekty pirotechniczne czy dość ubogie jak na obecne czasy oświetlenie w standardowych kolorach. Wiadomo też, że set lista nie zmieni się przez całą trasę koncertową. A mimo to, obecność na koncercie Iron Maiden jest wielkim przeżyciem, które żadne DVD nie zastąpi. Tysiące ludzi ubranych w koszulki Żelaznej Dziewicy śpiewających każdą piosenkę i uśmiechy szczęścia po koncercie to dowód, jak niezwykły jest to zespół, który jednoczy pokolenia fanów. Tak, warto było po raz kolejny zobaczyć Ironów w akcji i poczuć satysfakcję z bycia częścią tej wielkiej rodziny Maiden, którą połączył heavy metal w najlepszym wydaniu. Up the Irons!


PS. Nigdy po koncercie nie myślcie: „teraz mogę umierać!”, bo jeszcze się spełni. Bo skąd wiadomo, że kolejny koncert nie będzie jeszcze lepszy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz