niedziela, 21 sierpnia 2016

Jarocin Festiwal 2016 (relacja)

Pierwszy prawdziwy 3-dniowy festiwal w życiu i od razu legendarny Jarocin! Oczywiście atmosfera najstarszego festiwalu w Polsce całkowicie się zmieniła. Teraz Jarocin poszedł w bardziej komercyjną stronę, stawiając na światowe gwiazdy uzupełnione polskimi zespołami. Na ile udało się zachować klimat dawnych czasów, opowiem w mojej relacji z tego wydarzenia.



Jarocin zaprzątał moją głowę od kilku miesięcy, kiedy to pojawiały się kolejne ogłoszenia zespołów. A skład zapowiadał się wyjątkowo interesująco, bo w każdy dzień był jakiś wykonawca, który wywoływał u mnie wielką ekscytację. Najbardziej podobał mi się pierwszy dzień festiwalu, gdzie mieli zagrać Kabanos (nie widziałam na żywo, więc mi zależało), Oberschlesien (widziałam już, ale chciałam jeszcze raz) oraz gwiazda wieczoru – Five Finger Death Punch, na których koncercie jeszcze nie byłam. Drugi dzień to z kolei Sweet Noise (dla mnie numer jeden tego festiwalu) i The Prodigy, których show chciałam zobaczyć z ciekawości. A ostatniego dnia interesowali mnie Hunter i Slayer (po koncercie w Poznaniu przed Iron Maiden i fajnej nowej płycie zyskali u mnie uznanie). Nie mam zamiaru opisywać każdego występu z osobna, bo to już zrobiłam w relacji (zwanej przeze mnie oficjalką), którą można znaleźć TU i TU. Za to mam zamiar podzielić się emocjami związanymi z poszczególnymi koncertami, które zrobiły na mnie wrażenie i będę je bardzo ciepło wspominać!

Zacznijmy od Kabanosa, którzy dostali tą niewdzięczną rolę otwierania festiwalu. Wiadomo, że zazwyczaj trudno jest przyciągnąć dużą liczbę ludzi pod scenę na pierwszy koncert, ale co ciekawe zespół z Piaseczna zgromadził całkiem pokaźny tłum. Muzyczną ucztę rozpoczęli od jakże festiwalowej piosenki „Mamo, jest mi tu dobrze”. Co prawda, bardziej odnosi się ona do Przystanku Woodstock, ale to uniwersalny utwór, który jest idealny na otwarcie każdej imprezy, więc jak najbardziej sprawdził się na start tegorocznego Jarocin Festiwal. A potem usłyszeliśmy kolejne kawałki z najnowszej płyty zatytułowanej „Balonowy Album” takie jak „Balony”, „Grubas gruby (oj tam, oj tam)” (Zenek krzyknął do ludzi, że skaczą tylko ci co czują się grubi, więc zaczęli skakać… wszyscy), „Moja piosenka (laszuraburej i laszuraba)”. Fani zaczęli szaleć w pogo, że aż uniósł się kurz w powietrze, ale wokaliście wciąż było mało, więc zeskoczył ze sceny i podbiegł do barierek, żeby jeszcze bardziej podgrzać emocje. I rzeczywiście wzbudził powszechny entuzjazm swoim pozytywnym zachowaniem, co również i na mnie zrobiło duże wrażenie. Najbardziej cieszyłam się, że usłyszałam na żywo moje ulubione kawałki Kabanosa, czyli „Buraki” i „Klocki”. Ze względu na napięty grafik nie zdążyli zaśpiewać „Serce” – organizatorzy byli bardzo rygorystyczni, bo również ofiarą rozkładówki stali się w kolejnych dniach Kobranocka („Kocham Cię jak Irlandię”), Hunter (T.E.L.I.), a także Farben Lehre. W każdym razie Kabanos spełnił swoje zadanie i rzeczywiście skutecznie rozruszał towarzystwo.


Między poszczególnymi koncertami grały zespoły, które zostały wyłonione z eliminacji do finałowej ósemki przeglądu „Jarocin – Antyfest Antyradia”. Grały one na dużej scenie, ale obok głównego podestu, w miejscu ruchomego telebimu. Prawdę mówiąc wykorzystywałam ten czas na inne aktywności, ale słuchałam z odległości, co grupy miały do zaoferowania. I tak naprawdę zapadli mi w pamięć tylko… późniejsi zwycięzcy tego konkursu, czyli Strażacy. W nagrodę chłopaki zagrali trzeciego dnia przed Slayerem na właściwej, dużej scenie i rzeczywiście pokazali się z bardzo dobrej strony. Widać było małe obycie z publicznością i problemami z wizerunkiem scenicznym (pierwszy raz zagrali na żywo podczas eliminacji do Jarocina!), ale muzycznie zaintrygowali. Słychać u nich pomysł na własną muzykę i styl, w jakim chcą grać. Niby rapowany tekst nadawał lekkości utworom, ale gitary potrafiły dociążyć brzmienie. Powiało świeżością ze sceny.

Wróćmy jeszcze do pierwszego dnia. Kolejni na scenie zameldowali się panowie z Luxtorpedy, którzy zgromadzili sporą liczbę fanów. Ja skupiłam się na obserwacji i zwiedzaniu terenu festiwalu, straganów z koszulkami i punktów ze złocistym trunkiem. Natomiast od razu rzuciło mi się w oczy (i uszy!) to, że o ile starsze numery jak „Autystyczny” czy „Mambałaga” cieszyły się dużym zaangażowaniem publiczności, tak wszystkie numery z najnowszej płyty „MYWASWYNAS” bawiły tylko fanów zespołu. To dziwna sytuacja podczas koncertu Luxtorpedy, bo zazwyczaj zabawa jest przednia i trwa w najlepsze cały występ, a tutaj były momenty letargu i małej aktywności większości słuchaczy. Dobrze, że chociaż na scenie było wesoło, bo muzycy urządzali sobie różne wyzwania typu wzajemne granie na gitarach „Litzy” z Robertem Drężkiem. W każdym razie ów koncert mnie rozczarował, bo spodziewałam się lepszej atmosfery.

Następnie w Jarocinie pojawił się zespół Red Electrick. Nikt nie znał tej grupy z Malty, więc pod sceną zrobiło się wyjątkowo pusto, w porównaniu do poprzednich koncertów. Szkoda, bo sympatyczna grupa grała pozytywny rock, który może faktycznie lepiej by się sprawdził na Woodstocku. W każdym razie dzieci miały szansę trochę pobawić się w piasku (tak już wydeptano nawierzchnię, że zrobił się piasek) pod sceną. Swoją drogą to miły widok, kiedy rodzice ze swoimi pociechami (w wygłuszających nausznikach!) przechadzają się po terenie festiwalu i one często też przeżywają na swój sposób koncerty. Jest nadzieja w narodzie!

Oberschlesien to był mój kolejny ważny punkt pierwszego dnia festiwalu! Ślązacy nie zawiedli, bo dali znakomite, industrialne show z efektami pirotechnicznymi. Pal licho, że brzmią jak Rammstein. Śpiewają po śląsku, fajnie wyglądają na scenie (ten mikrofon z czaszką!) i potrafią rozruszać ludzi, czego efektem były kłęby kurzu unoszące się przed sceną, ograniczające widoczność niemal do zera. Zagrali moje ulubione kawałki jak „Samotny”, „Król Olch” i „Jo Chca”, zaspokajając na jakiś czas moją rządzę zobaczenia ich po raz kolejny na żywo. Tak, nawet Sosnowiczanka może lubić Ślązaków.


Po Oberschlesien nadszedł czas na gwiazdę wieczoru, czyli Five Finger Death Punch, którzy zebrali największy tłum tego dnia. I co tu dużo mówić – rozbili bank, bo ludzie szaleli żywiołowo pod sceną. Pogo podniosło pył do góry, tak, że utwór „Hard to See” można było rozumieć w dosłownym tłumaczeniu. Nie brakowało ścianek i klaskania.  Ucieszyłam się, że „Jekyll and Hyde” zabrzmiał na żywo o wiele lepiej i potężniej niż na albumie „Got Your Six”. Brawurowo zabrzmiały „Bad Company” i ogniste „Burn MF”. Drobne problemy techniczne z podłączeniem gitary akustycznej Jasonowi Hookowi, nie przeszkodziły Ivanowi Moody’emu zaśpiewać emocjonalnie „Wrong Side of Heaven”, a także „Coming Down”.

Zaskoczeniem dla mnie było to, że wokalista zaprosił na scenę rodziców z dziećmi (ojca z synem i innego tatę z córką). To miły akcent, choć jak się później dowiedziałam, zaczął tak robić regularnie, w efekcie czego w internecie zespół zaczęto nazywać Five Finger Adorable Punch. Dobre! Ale kto by nie chciał obserwować z bliska fruwających w powietrzu dredów Zoltana Bathory’ego i tych na brodzie Chrisa Kaela? Albo dokładniej przyjrzeć się mieniącej się kolorami gitarze Hooka, który serwował świetne solówki. I popatrzeć na szalejącego za perkusją Jeremy’ego Spencera, ucharakteryzowanego na kościotrupa. Przeżycie wielkie dla rodziców i dzieciaków, które fajnie też tam reagowały na muzykę. A dziewczynka nawet dostała kij bejsbolowy od Moody’ego… Zazdrość.


Ten kapitalny koncert zakończył się genialnymi „Under and Over It” i „The Bleeding” (zapalniczki powędrowały w górę). Five Finger Death Punch grali trochę ponad godzinę, ale ich występ był tak energetyczny, że po tylu godzinach festiwalu, ciężko byłoby wykrzesać jeszcze trochę siły na harce pod sceną. Warto było zobaczyć Amerykanów na żywo, bo mało kto potrafi tak porwać do wspólnej zabawy takie tłumy ludzi. Czekam na kolejny koncert – na pewno się stawię!

Na koniec pierwszego dnia zagrała legenda jarocińskiej sceny, a mianowicie TSA. Już było blisko 1. w nocy, a i tak na terenie festiwalu zameldowało się mnóstwo słuchaczy. I zagrali naprawdę niesamowicie. Marek Piekarczyk przeżywał każdy utwór, a Andrzej Nowak wtórował imponującymi solówkami. Na wyróżnienie zasługuje „51”, który wypadł wręcz zjawiskowo. Wokalista zaśpiewał niebywale emocjonalnie, prosto z serca i z wielkim zaangażowaniem. Piekarczyk wciąż może pochwalić się mocnym, przeszywającym głosem. TSA oczarowali publiczność swoim występem, który skończył się dobrze po drugiej w nocy.

Pierwszy dzień był naprawdę ekscytujący, ale kolejny… z różnych względów także przyniósł sporo emocji.

Przyznam, że ani Kobranocka, ani Ga-Ga/Zielone Żabki, ani też Farben Lehre, nie wywołali u mnie większych emocji swoimi występami. Na szczęście nie dotyczyło to ludzi, którzy gromadnie stawili się pod sceną, kurząc niemiłosiernie, co było oznaką oczywiście dobrej zabawy. Nie zaprzeczę, że każdy z zespołów zagrał energetyczny set, ale punk rock po prostu słabo mnie pobudza, żeby zaszaleć. Na pewno z tych koncertów zapamiętam charyzmatycznego Wojciecha Wojdę, który nie raz podchodził do barierek przybić piątkę z fanami, a także jego błyskotliwe zapowiedzi do każdego kawałka. Wywarli na mnie bardzo pozytywne wrażenie, o czym nie mogę powiedzieć o projekcie „Nowsza Aleksandria”. Drivealone z Piotrem Maciejewskim mieli przypomnieć jarocińskiej publiczności płytę „Nowa Aleksandria” grupy Siekiera, a skończyło się wielkim rozczarowaniem. Nie dość, że artyści słabo śpiewali, kiepsko słuchało się tej nieco odmienionej wersji muzycznej Siekiery, to jeszcze na domiar złego szwankowało nagłośnienie, na które do tej pory raczej nie można było narzekać. Brakowało na scenie kogoś, kto by pociągnął jakoś ten „wózek” – miała być Kasia Nosowska, ale nie mogła przyjechać ze względu na kontuzję (zerwanie ścięgna Achillesa). Może ona by uratowała ten koncert, ale tego już się nie dowiemy. Jedynym plusem tego show była oprawa graficzna.


Z ciekawością czekałam na koncert The Prodigy, wiedząc, że Brytyjczycy dają widowiskowe show. I rzeczywiście scena jarzyła się kolorami, domontowano dodatkowe dekoracje, a pod sceną zameldowała się masa ludzi. Ale mówiąc szczerze to już po pierwszych dwóch piosenkach miałam dość tego koncertu… nie ze względu na muzykę, bo była dobra, ale na stroboskopowe oświetlenie, które było do tego stopnia nieznośne, że oczy zaczynały boleć od patrzenia w stronę sceny. Masakra. Dodatkowych efektów specjalnych zaczęła dostarczać burza, która nadciągnęła nad teren festiwalu (jakby tych błysków było mało…). Po trzech piosenkach lunęło i rozpoczęła się sroga ulewa. Część ludzi została pod sceną, ale dużo osób pochowało się pod namioty i piwne parasole (ja, czyli wielki chojrak burzowy, miałam miejscówkę prasową). Sieknęło deszczem tak, że aż dziw bierze, że ten koncert trwał dalej. Wielki szacunek należy się The Prodigy, którzy kontynuowali swój występ i grali tak ponad godzinę. Niestety przez tą piorunującą sytuację emocje opadły i atmosfera już nie była tak radosna jak na początku koncertu. W każdym razie na pewno wielu zapamięta na długo jarociński gig The Prodigy.

I na koniec, z półgodzinnym opóźnieniem (długo trwał demontaż The Prodigy, a także nie łatwo było ogarnąć nagłośnienie po tej ulewie), na scenę wyszedł Sweet Noise. Ten zespół znam i słucham już od ponad 13 lat i zawsze kojarzył mi się z pewnego rodzaju buntem, brakiem zgody i gniewem na zastaną rzeczywistość. I jeszcze te głębokie teksty, które do mnie trafiały i wywierały duże wrażenie. Dlatego jarociński koncert bardzo mnie zelektryzował (nie tylko z powodu burzy…) i wyczekiwałam go z dużą niecierpliwością i nadzieją na wyjątkowe przeżycia. I nie zawiodłam się!

Mimo, że zbliżała się już druga w nocy, pod sceną zebrała się całkiem spora grupa ludzi. To nie były te tłumy, co na The Prodigy, ale biorąc pod uwagę porę, ogólne przemoczenie i zmęczenie, na terenie festiwalu pozostali ci najwytrwalsi. Usłyszeliśmy najbardziej znane utwory zespołu, jak „Nie było”, „Cisza”, „N.U.E.R.H.A.”, „Będę trwał” i nieprzebierający w słowach „Sk**wiel”. Znakomite kawałki, które na żywo zabrzmiały jeszcze z większą mocą, kiedy Piotr „Glaca” Mohamed dawał się ponieść emocjom, co chwilę podbiegając do barierek i zrzucając kolejne części garderoby (a potem zakładając nowe, przebijając pod tym względem Ivana Moody’ego). Największe emocje wśród publiczności wzbudził utwór „Jeden taki dzień”, do którego dołączył zapowiadany w wywiadach Peja. Panowie świetnie się uzupełniali, a swoją energią zarazili fanów, którzy wykrzesali z siebie resztki sił. Nawet przez chwilę można było dostać zawału serca widząc, jak Glaca zeskakiwał z głośników, zamiast zejść po schodach, ale na szczęście nic mu się nie stało. Ja najbardziej czekałam na „Dzisiaj mnie kochasz, jutro nienawidzisz”, od którego moja przygoda ze Sweet Noise się zaczęła. To mroczny, bardzo ponury utwór, który potrafi wywołać duży niepokój. Obawiałam się, że w wersji live straci ten swój specyficzny klimat, ale nic takiego się nie wydarzyło.  „Dzisiaj mnie kochasz, jutro nienawidzisz” zabrzmiał genialnie ciężko, nawet jeżeli Anna Maria Jopek śpiewała z taśmy. A rozdzierająco szczery „Bruk” po prostu zmiażdżył, bo Glaca po raz kolejny zaśpiewał z dużym zaangażowaniem emocjonalnym.

Sweet Noise dali fantastyczny koncert, ozdobiony świetnymi efektami wizualnymi. To było porywające show, tylko szkoda, że tak późno w nocy, bo na pewno atmosfera byłaby zdecydowanie bardziej żywiołowa. W każdym razie Glaca tak się rozgrzał, że już bez oporów występował bez koszulki (nie zaprzeczę, że ku mojej uciesze), a nawet dał się ponieść na fali. Oby Sweet Noise już na dobre się zeszli, bo muzycznie i scenicznie mają jeszcze dużo do powiedzenia i zaoferowania swoim fanom.

Tyle radości sprawił mi koncert Sweet Noise, że dla mnie mógł już się ten Jarocin skończyć… ale został jeszcze trzeci dzień, pod względem gatunkowym znacznie dla mnie ciekawszy.

Ostatni dzień festiwalu rozpoczęli warszawiacy ze Scream Maker. Miałam już okazję raz ich zobaczyć, wywarli na mnie pozytywne wrażenie. Niestety ludzie pod sceną nie dopisali, tylko nie wiem czy to ze względu na wietrzną pogodę czy nieznajomość zespołu. A panowie grali klasyczny heavy metal spod znaku Iron Maiden, Judas Priest i Dio. Przyznam, że nawet mnie nie porwali do jakiś bardziej żywszych reakcji. Miło się ich słucha, wokalista ma naprawdę znakomity głos, ale czegoś im brakuje i wciąż nie potrafię wskazać, co to takiego jest. Tego błysku? Żywiołu? Image’u?

Na to nurtujące pytanie pomógł mi częściowo odpowiedzieć zespół D.O.A. To taka niemłoda grupa z Kanady, grająca punk rocka. Była ich trójka, ale taka od nich biła energia, że pod sceną znowu się zakurzyło (przeschło do popołudnia), a i pozostali ludzie chętnie klaskali. Czuli te wibracje bijące ze sceny. I to chyba właśnie ta różnica między Scream Maker, a takim niepozornym D.O.A. Kanadyjczycy po prostu są sobą, nie starają się być kimś innym i swoim naturalnym, otwartym, trochę buntowniczym i szalonym zachowaniem potrafią porwać ludzi do zabawy. Scream Maker grał fajnie, ale to D.O.A. mnie zafascynowali swoją postawą i żywiołowością, aż tak, że uśmiech nie schodził mi z twarzy słuchając i ich oglądając. Dali czadu! O to chodzi!


W między czasie był jeszcze zespół Koniec Świata, ale miałam inne rzeczy na głowie, a i ich muzyka to nie moje klimaty, choć nie zaprzeczę, że też grali całkiem fajnie. Przed moim ostatnim najbardziej oczekiwanym koncertem tego dnia zagrała jeszcze grupa Blue Deep Shorts – zeszłoroczni zwycięzcy przeglądu jarocińskiego. Występ trwał niecałe pół godziny, ale mimo wszystko zaintrygowali mnie. Grali spokojną muzykę, ale coś w niej takiego było, że chętnie chciałam posłuchać jeszcze więcej. Zdaje się, że to zasługa wokalisty, który bardzo się wczuwał i śpiewał z uczuciem.

Pięć minut przed czasem (!) na scenę wskoczył Hunter i od razu zaatakował utworem „Imperium Uboju”. Muzycy w zakrwawionych kitlach od razu porwali ludzi do szalonego pogo, a „Niewolność”, „Armia Boga” oraz „Dwie Siekiery” (już bez kitlów) otwarły „sezon” na ścianki. W nich uczestniczył nawet ojciec z kilkuletnim synkiem na ramionach. Z początku wydawało mi się, że jest to za niebezpieczne (bo nawet rzucili się w największą ściankę przy „Samaelu”), ale ludzie w koło czujnie panowali nad sytuacją, tak jak sam tatuś. Sympatyczny widok. Jeszcze wspomnę, że to koncert Huntera obfitował w największą liczbę ludzi na fali – niemal taśmowo wywozili osoby w stronę sceny, gdzie ochroniarze mieli pełne ręce roboty. Po raz pierwszy w życiu i ja miałam przyjemność (dwa razy!) zostać wyniesiona na rękach na fali – bardzo fajna sprawa, polecam!

Ale to nie był koniec moich wielkich emocji, bo w końcu udało mi się trafić na koncert, podczas którego Hunter zdecydowali się zagrać „Arges”! Czekałam siedem występów, aby mieć to szczęście, żeby usłyszeć ten monumentalny utwór. I to gdzie?! Na festiwalu w Jarocinie! I w sumie dobrze, że zagrali to właśnie na dużej scenie, bo przy tym potężnym nagłośnieniu „Arges” zabrzmiał masywnie, tak jak w wersji studyjnej. Absolutnie genialny utwór, choć może niekoniecznie dla festiwalowej publiczności.

Nie jestem fanką piosenki „Imperium trujki” (tak naprawdę szczerze jej nie cierpię, ponieważ nie lubię takich bezpośrednich tekstów), ale chyba ze względu na duży udział Antyradia w organizacji festiwalu, musiał pojawić się gościnnie Tomasz Kasprzyk wspomagający zespół swoimi skrzypcami. Na koniec Hunter zagrał „$mierci $miech”, który oczywiście wszyscy głośno odśpiewali wraz z wokalistą. Niestety zabrakło czasu na „T.E.L.I.”, ale Paweł „Drak” Grzegorczyk schodząc ze sceny jeszcze zachęcał fanów do zaśpiewania refrenu tego znakomitego numeru. Szkoda, ale mimo to i tak koncert, jak najbardziej mógł się podobać, a fani wyszaleli się porządnie pod sceną, dobrze rozgrzewając się przed Slayerem, k…!

Podobnie jak na The Prodigy, teren festiwalu wypełnił wielki tłum fanów thrash metalu w najlepszym wydaniu. Na szczęście tym razem nie było dodatkowych efektów specjalnych ze strony pogody, ani nadmiernej eksploatacji oświetlenia stroboskopowego. Spodziewając się „walki o przetrwanie” pod sceną, postanowiłam tym razem poobserwować całe show z dalszej odległości. Choć Slayer łupnęli od razu z nowej płyty kawałki „Repentless”, “When the Stillness Comes” i “You Against You”, poprawiając “Disciple” i “War Ensemble” to nie wzbudzili takiego entuzjazmu, jakiego oczekiwałam. Albo inaczej – nie wszyscy dali się porwać do szalonego pogo, czy nawet powywijania pięściami w powietrzu. Jak na Slayera to jednak była lekka zamuła, może to już efekt zmęczenia.

Ale przynajmniej muzycy dawali z siebie wszystko. Tom Araya, z nieschodzącym uśmiechem na twarzy, agresywnie wyrzucał z siebie słowa utworów. Kerry King i Gary Holt siali zniszczenie potężnymi i szybkimi zagrywkami gitarowymi, a za perkusją nie odpuszczał ani na chwilę Paul Bostaph. Miłym akcentem było wręczenie zespołowi złotej płyty za album „Repentless”, co bardzo ucieszyło grupę. Araya łamaną polszczyzną podziękował fanom, co bardzo rozbawiło publiczność, bo trudno było zrozumieć, co basista chce nam przekazać, ale gest został doceniony dużą owacją.

Na koniec koncertu nie zabrakło obowiązkowych “Raining Blood” oraz „Angel of Death” (dedykowanemu pamięci Jeffa Hannemana), które rozbudziły publikę i dały szansę na bardziej żywiołowe reakcje. Choć Slayer gra wciąż tą samą, energetyczną muzykę, która mieli kości i łamie karki, to wg opinii ludzi, to już nie ta sama moc, co kiedyś. Nie mam porównania (co najwyżej do poznańskiego koncertu), ale faktycznie trochę się wynudziłam na tym występie.

Zespołem zamykającym jarociński festiwal był Acid Drinkers, którzy zagrali wyłącznie utwory Motörhead w hołdzie zmarłemu w grudniu zeszłego roku Lemmy’emu Kilmisterowi. Titus i spółka w najlepszy możliwy sposób uczcili pamięć największego rockmana wszechczasów – zagrali z werwą, zaangażowaniem i rockandrollowym zacięciem. Idealnie wczuli się w muzykę legendarnej grupy, emanując taką samą energią, co Motörhead, a Titus momentami to nawet brzmiał jak Lemmy. Publiczność, która licznie zgromadziła się pod sceną, chętnie słuchała tych coverów, głośnymi brawami nagradzając Acid Drinkers za świetne wykonanie poszczególnych piosenek. Podobnie, jak po koncertach Iron Maiden, na pożegnanie usłyszeliśmy z taśmy radosne „Always Look on the Bright Side of Life”.

Jarocin Festiwal bardzo mi się podobał, bo miałam okazję zobaczyć kilka lubianych przeze mnie zespołów (Sweet Noise!), a także doświadczyć namiastki festiwalowej atmosfery (ta zimna woda pod prysznicami i spanie w namiocie!). Zdaję sobie sprawę, że obecny Jarocin ma mało wspólnego z klimatem lat 80-tych (muzyka punk rockowa i sporo irokezów wśród młodych to wciąż wspólny mianownik), a nawet w ostatnich latach też przeszedł kilka zmian (inna lokalizacja sceny). Ludzi też nie było za dużo (porównując do innych festiwali), ale prawdopodobnie to kwestia ceny biletów. Brakowało też osoby zapowiadającej kolejne zespoły, która ożywiłabym publikę.

Na festiwalu każdy mógł znaleźć coś dla siebie – zarówno fani punk rocka, metalu, rytmów reggae czy elektroniki. Największe gwiazdy również nie zawiodły! Nagłośnienie czasem miało gorsze chwile, ale do narzekań nie było powodów. Moc tętniła ze sceny tym potężnym dźwiękiem!  Tylko pogoda trochę kaprysiła, ale na pewno nie było tak źle jak na innych tegorocznych festiwalach, gdzie ludzie tonęli w błocie po kolana. Tu nie było tak dramatycznych scen. Organizacyjnie również nie ma się do czego przyczepić (poza małą liczbą straganów gastronomicznych).

Fajny festiwal, miła atmosfera, sporo dobrej zabawy – warto było pojechać na Jarocin Festiwal! Polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz