sobota, 11 czerwca 2016

Nawiedzona Stodoła! – relacja z koncertu Ghost

Bardzo dobrze pamiętam występ Ghost sprzed dwóch lat w Stodole. Raz, że to były szalona dwa dni, ponieważ dzień wcześniej widziałam ich supportujących Iron Maiden w Poznaniu, a dwa, że to po prostu był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam w ogóle. Atmosfera była niezwykle żywiołowa i w pewnym sensie nabożna. Duch (muzyczny) unosił się w ciemnym klubie. Po koncercie byłam po prostu zachwycona. A teraz w 2016 roku… przeżyłam powtórkę z rozrywki! Z tą różnicą, że tym razem zespołowi udało się zapełnić Stodołę po brzegi!



Trzeba powiedzieć, że polscy fani musieli się wyjątkowo długo naczekać na Ghost. Perturbacje związane z terminem koncertu zasługują, aż na osobny akapit, ale warto uporządkować fakty. Pierwotnie występ miał sie odbyć w lutym podczas europejskiej trasy, ale jak pamiętamy, Ghost poleciał do USA odebrać statuetkę Grammy w kategorii „Best Metal Performance” za singiel „Cirice”. Gratulacje dla Szwedów, bo to bardzo prestiżowe wyróżnienie i nagroda za ciężką pracę, która się opłaciła. Koncert przełożono na koniec maja, ale organizatorzy zorientowali się, że sprzęt zespołu nie zdąży dolecieć na czas do Polski z USA, wiec znowu zmieniła się data występu na 30. maja. Wcisnęli nas między niemieckie występy i na szczęście to już był koniec zmian. Oczywiście mi też nie podobało się przekładanie koncertu, nawet bym wolała, żeby zagrali w lutym, ale z drugiej strony, w końcu przyjechali, a przecież nie musieli, mogli go po prostu odwołać i olać polską publiczność. A tego nie zrobili i chwała im za to!

W końcu nadszedł ten wymarzony dzień! Podobnie jak dwa lata temu, tło sceny przypominało mroczną, cmentarną kaplicę z witrażami, a muzyka („Masked Ball” i „Miserere mei”) tylko potęgowała ten niepokój… i podekscytowanie zbliżającą się czarną mszą. Tylko temperatura nie odpowiadała tej atmosferze grozy, bo w klubie było bardzo gorąco ze względu na upalny dzień i tłum ludzi wypełniający Stodołę, który przybył na ten jedyny w swoim rodzaju rytuał… tzn koncert, rzecz jasna.

Jednak zanim na scenie zobaczyliśmy zamaskowanych Szwedów, zagrał support. Dead Soul nie porwał polskiej publiczności, ale starali się jak mogli, mimo że mieli problemy techniczne i przeciętne nagłośnienie. Gitarzyści wkładali sporo serca w swoją grę, a wokalista pokazał kawał głosu. To było widać, że coś szwankuje w zespole, pomijając brak basisty i perkusisty. Później na facebooku dziękowali Ghost za okazane wsparcie i pożegnali sie z fanami. Faktycznie ich występ nosił znamiona ważnego wydarzenia. Możliwe, że wyczuła to publiczność, bo choć nie specjalnie się angażowała, to słuchała z uwagą i nagrodziła grupę dużymi brawami. Oby panowie definitywnie nie zakończyli kariery, bo grali naprawdę fajnie i nieszablonowo. Mnie do siebie przekonali.


I w końcu nadszedł czas na Ghost! Przy charakterystycznym początku „Spirit” Bezimienne Ghule wyszły majestatycznie na scenę w swoich nowych, eleganckich i na pewno wygodniejszych niż poprzednie, strojach i maskach. A potem wkroczył On – Papa Emeritus III w zdobnym ornacie i mitrze na głowie. Nabożeństwo rozpoczęło sie wielką owacją!

Po „Spirit” usłyszeliśmy kolejny numer z płyty „Meliora”, a konkretnie „From The Pinacle To The Pit”, który fani odśpiewali głośno i namiętnie. Następnie Ghost zagrał dobrze znane z poprzednich płyt „Stand By Him”, „Con Clavi Con Dio” oraz „Per Aspera ad Inferi”. Nie przypadkowo też ten koncert nazywam mszą – na „Body and Blood” do akcji wkroczyły Sisters of Sin, czyli młode kobiety przebrane za zakonnice, które rozdawały pierwszym rzędom opłatki i kielichy z winem (mszalnym?). A koncert stał się ciałem…

„Body And Blood” był ostatnim utworem, w którym mogliśmy oglądać Papę w „roboczym” stroju. Kolejny „Devil Church” nie tylko był chwilą dla Ghuli, aby zawładnąć sceną, ale również dawał czas na przebranie się wokaliście w elegancki i bardziej poręczny frak wzorowany na ubraniu szwedzkiego króla – Gustawa III. Przyznam, że wygląda w nim świetnie i… seksownie. Co było zauważalne, od tego momentu Papa jakby odżył i nabrał dobrego humoru. Zagajał do publiczności, ekspresyjnie gestykulował i swobodnie poruszał się po scenie, nawet żartując sobie z Ghuli (łapanie za tyłek to już standardowy element show). Teraz bardzo dobrze, widać, jak szaty ograniczały Papę, jakby zrzucił niewidzialne łańcuchy*. Totalna metamorfoza, która była potrzebna podczas występu.


Drugą część koncertu rozpoczął „Cirice” brzmiący równie potężnie, co na płycie. A „Year Zero” to już było prawdziwe szaleństwo, atmosfera była iście piekielna, bo emocje rozgrzały fanów do czerwoności. Na uspokojenie tętna zaskakująco dobrze podziałało emocjonalne „He Is” oraz „Absolution”, które na żywo zabrzmiało znacznie ciężej w porównaniu do wersji studyjnej. Zresztą to charakterystyczne dla Ghost, że ich koncertowe brzmienie jest cięższe niż na płytach. Potwierdzeniem tego był szybki, heavymetalowy „Mummy Dust”, który poniósł publiczność w dzikie pogo. Z utęsknieniem fani czekali na „Zombie Queen” oraz „Ritual”, które wypruło z nich ostatki sił, za sprawą intensywnego skakania, klaskania i śpiewania na całe gardło.

Ghost szybko wrócili na piętrową scenę na ostatni utwór, czyli finałowe „Monstrance Clock”. Wcześniej jednak Papa postanowił poprowadzić krótką lekcję biologii. Na koncercie zamaskowanych Szwedów można popić, pojeść i jeszcze się czegoś nauczyć! Jego pokręcona przemowa skutecznie rozbawiła fanów, a na koniec Papa zadedykował piosenkę kobiecemu orgazmowi, ku uciesze męskiej części publiczności. „Monstrance Clock” wybrzmiał czarująco, kiedy wszyscy śpiewali słowa „Come together/ Together as one/Come together/ For Lucifer’s son”. Rytuał dobiegł końca.


Bez wątpienia Ghost znowu zagrali genialny koncert, choć Ghule wydawały się trochę ociężałe. W sumie miały prawo, bo dzień wcześniej grali w Niemczech, a przecież ledwo co wrócili z USA. Ale Papa nadrabiał niedostatki tryskając humorem i kocimi ruchami. Zabrakło na pewno „If You Have Ghosts”, które pojawiało się podczas europejskiej trasy. Akurat na ten utwór czekałam najbardziej, po tym jak zakochałam się w akustycznej wersji. Mimo to, nie sądzę, aby ktoś wyszedł z koncertu zawiedziony.

Oby Szwedzi szybko powrócili do Polski na kolejne występy, już bez niespodzianek, bo jak widać, nawet jeśli koncert odbywa się w poniedziałek to i tak wierni (fani) stawiają się licznie na wezwanie, radośnie bawiąc się z czcią i pokładając wielką wiarę w muzykę Ghost! Hail Ghost! Archangelo!

Amen.


* Kto słucha Ghost, ten zawsze przechodzi fazę z cyklu: „Kim jest Papa?”. Nie mam zamiaru przeszukiwać czeluści Internetów, aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, a na pewno jest to do odnalezienia. Poza tym wolę żyć w tej otoczce tajemnicy związanej z tym zespołem, a także lubię bawić się w teorie spiskowe (po „Lost” każdy tak ma). Więc podzielę się moimi domysłami, co do tożsamości wokalisty. Jestem niemal pewna, że Papa Emeritus III to ta sama osoba, co  Papa Emeritus II. Ta sama drobna budowa ciała, sposób mówienia (okey-dokey; najczęściej gada od rzeczy, ale z humorem). Oczywiście jest kilka różnic (poza maską), miedzy innymi – nowy Papa lepiej śpiewa, ale wydaje mi się, że to kwestia nowej maski, która pewnie mniej uciska. Moją teorię wysnułam z pewnego spostrzeżenia. W piosence „If you have ghosts”, którą Papa wykonał w 2014 roku ma inna maskę i można usłyszeć, jak zaskakująco dobrze tam śpiewa. Tobias Forge pewnie trochę popracował nad głosem, a poza tym zapewne już miał dość łażenia ciągle w ornacie, bo faktycznie go to ograniczało. Możliwe, że stąd wzięło się to publiczne obrażanie Papy II przez Ghule. Ja to rozumiem, że mogło go to wszystko irytować i przez to nastąpiło spięcie w zespole. A ostateczny dowodu na to, że Tobias to Papa, jest taki, że na koncercie w Stodole pojawił się… Nergal! Ten sam, co wyjawił jego tożsamość. A wiemy, że panowie się kumplują. Gdyby nie było Tobiasa z Ghost, to Darski by przyjechał? I don’t think so.

Offtopic.  Jak zwykle jechałam na koncert w koszulce Alice In Chains – w sumie mogłam w Iron Maiden z trasy koncertowej „Maiden England”, bo nawet Papa pytał się publiczności, kto był w Poznaniu na koncercie i z radością pomachałam, że „Ja! Ja! Ja byłam!’, jako dosłownie jedna z kilku osób. I miałabym na to wtedy dowód. W każdym razie jadąc pociągiem, ubrana dosyć sugestywnie, że jadę na koncert, i oglądając „Grę o tron” na komórce i głupio się uśmiechając widząc Benjena wpół żywego, człowiek siedzący naprzeciwko mnie wyciągnął różaniec, zaczął się modlić i śpiewać pieśni religijne pod nosem. Aż tak było widać, jakiej muzyki słucham? Samo zło wyzierało z moich oczów? Co by to było gdybym miała koszulkę Ghosta z Papą? Kazanie? Egzorcyzmy? Byłoby ciekawie… Oczywiście żartuję, ale sytuacja była trochę… dziwna i bardzo mnie rozbawiła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz