poniedziałek, 30 marca 2015

Relacja: Rock Show with Halestorm! (26.03.2015, Proxima)

Halestorm, Nothing More, Wilson – 26.03.2015r., Klub Proxima, Warszawa.

Zaserwowałam (że tak powiem po siatkarsku) sobie długą przerwę od koncertów, a i tak zdecydowałam się pojechać na Halestorm dopiero na tydzień przed występem. I bardzo dobrze zrobiłam, bo koncert w Proximie był znakomity!

Dawno mnie nie było w klubie Proxima. Ostatni i jedyny raz to było w 2012 roku na Shinedown. Poza sprawną klimatyzacją nic się nie zmieniło – niska scena, drogie piwo przy barze, konsola, a za nią podwyższenie dla „obserwatorów”. Ach i jeszcze kiepskie nagłośnienie. Gdzie tam Proximie do Stodoły czy Fabryki… W każdym razie, fani zespołów nie zawiedli! Może klub nie był wypełniony po brzegi, ale liczba ludzi była na moje oko satysfakcjonująca.

Wilson   

Przed koncertem przesłuchałam ich ostatnią płytę „Full Blast Fuckery” – hardcore to nie moje klimaty, ale też niczego wyjątkowego i wpadającego w ucho nie grają. Ale nie można im odmówić jednego – potrafią rozkręcić publikę. Wokalista, Chad Nicefield, szalał na scenie, wygłupiał się ze statywem od mikrofonu, zachęcał do wyciągania pięści w górę i klaskania. I robił to bardzo skutecznie! Jego żywiołowość (jak i całego zespołu) udzieliła się ludziom i po raz pierwszy zdarzyło mi się, aby anonimowy support został tak dobrze przyjęty. Oczywiście i tak najbardziej wszystkim podobał się cover AC/DC Back in Black, którą Chad przechrzcił na „Bag In black” podkradając dziewczynom z pierwszego rzędu czarne torebki i tak z nimi paradował po scenie. Gość miał poczucie humoru! A na koniec tego energetycznego występu wskoczył na falę i przybijając wszystkim piątki ruszył do Mercha (gdzie czekała już na niego flaszka). Chłopaki dali CZADU!


Nothing More

Alternatywny metal/rock to już coś bardziej dla mnie. Nawet nie wiedziałam jak bardzo dla mnie! Rzadko oglądam zdjęcia zespołów, bo najczęściej nie ma, na co patrzeć. Ale tutaj czekało mnie zaskoczenie. Nie dość, że fajnie grali to jeszcze, było na kim zawiesić oko. Piski dziewczyn świadczyły o jednym – naga, wyrzeźbiona klata Jonny’ego Hawkinsa (wokalista) znalazła uznanie w oczach damskiej części publiczności. Na szczęście oślepiający blask tego fenomenu optycznego nie miał wpływu na doznania uszne (gadam jak Ireneusz Mazur…) – z przyjemnością słuchało się Nothing More. Choć nie byli aż tak kontaktowi jak Wilson to też rozgrzali publikę, że nawet parę osób popłynęło na fali. Bardzo mi się podobał moment, kiedy basista zamocował swoją gitarę na statywie tak, aby każdy mógł ją zobaczyć i potem z kolegami zagrali wspólne solo (Hawkins z pałeczkami). Wizualnie wyglądało to znakomicie, artystycznie, a pod względem muzycznym również zrobiło wrażenie. Świetny występ, potwierdzający to, że Nothing More mogą spokojnie sami koncertować – mają oryginalne utwory, wizerunek i wiernych fanów, którzy przynieśli nawet polską flagę z logiem zespołu. Była MOC!


Halestorm

Punktualnie na scenę wyszedł zespół Halestorm! I od razu porwali publiczność do zabawy trzema energetycznymi numerami: Mz. Hyde, It’s Not You i Freak Like Me. Od początku było widać, że zespół jest mocno zaskoczony tym gorącym przyjęciem (zresztą na spotkaniu z fanami otrzymali piękne polskie flagi z fajnymi hasłami typu: „Don’t worry, mom/  I’m with/ Halestorm”). Też nie spodziewałam się, że ludzie będą aż tak żywiołowi – trochę mi to przypominało koncert Skillet (link). Bardzo pozytywne wibracje unosiły się w powietrzu i kolejne utwory coraz bardziej ośmielały fanów nie tylko do wspólnego śpiewania (Amen, Daughters of Darkness), ale także to lajtowego pogo. Nie brakło nowych kawałków z nadchodzącej wielkimi krokami płyty „Into The Wild Life” (10 kwiecień w Europie), które wzbudziły, co zaskakujące, wielki entuzjazm fanów. Gdyby ktoś mi powiedział, że Apocalyptic, Mayhem czy Amen jeszcze nie zostały wydane na krążku, to bym nie uwierzyła, bo zabawa przy nich nawet na chwilę nie spuściła z tonu.


Najwięcej emocji i szaleństwa było podczas potężnego I Get off, hitowego Love Bites (So do I) i mojego ulubionego I Miss the Misery – autentycznie zabrakło mi po nich tchu, ale również wszystkim wkoło. Oczywiście musiały się pojawić również spokojniejsze momenty – Lzzy Hale (tym razem w trampkach, a nie w szpilkach!) zaczarowała głosem podczas Bad Girls World (też nowość), Break In i Familiar Taste of Poison. Zrobiło się klimatycznie, komórki i zapalniczki zaświeciły nad głowami, a fani śpiewali wraz z wokalistką. Magic!

Jak to bywa na koncercie Halestorm – Arejay Hale musiał zaznaczyć swoją obecność na perkusji. Przyznam, że bardzo mało go widziałam, bo las rąk i gitarzyści skutecznie zasłaniali mi tło. A przecież ten facet za garami to istny zwierz! Dokładnie pamiętam, co on wyprawiał podczas koncertu na Wembley – rzucał pałeczkami nad siebie (i potem je łapał), podskakiwał, szalał! W Proximie jest trochę nisko, więc domyślam się, że podrzucanie pałeczek musiał sobie odpuścić, ale swoje solo znowu zagrał fantastycznie. I nie zabrakło tego, na co najbardziej czekałam – „Cut my life into pieces…!!”, a publika w mig podłapała: „… This is my last resort!”. To zawsze działa!

Na bis, fani wyprosili utwór Innocence. Zespół chwilę się wahał, ale byli pod takim wrażeniem polskiej publiczności, że nie dali się długo prosić i chętnie go zagrali. Na koniec zostawili sobie hard rockowe I Like It Heavy (też z nowego albumu) i tradycyjne, pożegnalne Here’s to Us.


Niezaprzeczalnie Halestorm dali bardzo dobry koncert, chociaż było widać po nich zmęczenie trasą. Poza tym nagłośnienie było delikatnie mówiąc – słabe. A dziwne, bo na Wilson było wszystko w porządku, na Nothing More trochę gorzej, ale na headlinerze, nawet Lzzy ze swoim potężnym wokalem ledwo się przebijała. Trzeba przyznać, że prawdziwa z niej rockowa babka! Jednak to fanom należą się największe oklaski i słowa uznania! Impreza godna Halestorm i ich świetnej muzyki. Kapitalne Rock Show!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz