niedziela, 22 marca 2015

Recenzja: Fish Tank

Kiedy decyduję, jaki film obejrzę wieczorem zazwyczaj mój wybór ogranicza się do dwóch motywacji. Albo wiem, że dany film jest bardzo dobry (na podstawie oceny filmwebu lub znajomych) i wypada go znać albo oglądam specjalnie dla aktora, którego lubię. W obu wypadkach nigdy nie czytam, o czym jest film mówiąc „niech mnie zaskoczy” (najlepiej pozytywnie). Tym razem wygrała opcja druga. Filmem „Fish Tank” zainteresowałam się ze względu na Michaela Fassbendera. I ku mojemu zaskoczeniu – nie tylko nacieszyłam oczy, ale tytuł okazał się również bardzo dobrym filmem.



„Fish Tank” opowiada o dorastającej, zbuntowanej nastolatce, która mieszka z matką i siostrą w zaniedbanym mieszkaniu. Nie ma przyjaciół, a z najbliższymi ciągle się kłóci. Potajemnie trenuje taniec marząc o wyrwaniu się z szarej rzeczywistości. Kiedy matka Mii zaczyna się spotykać z Connorem, dziewczyna zmienia swoją postawę i zaczyna się interesować mężczyzną…

Na wstępie trzeba powiedzieć, że „Fish Tank” nie każdemu się spodoba (może to i lepiej). To film bardzo specyficzny, ponieważ na dobrą sprawę mało się w nim dzieje. Po prostu śledzimy poczynania Mii, jej relacje z rodziną i nowym chłopakiem matki. To prosta historia, w której nie chodzi o dogłębną analizę psychologiczną dojrzewającej dziewczyny czy budowanie więzi z główną bohaterką za pomocą tanich reżyserskich sztuczek. To historia, która emanuje realizmem. Autentyczności i surowości filmowi dodaje kamera prowadzona z ręki. Bardzo lubię, kiedy film czy serial jest tak nakręcony, a fabuła tak skonstruowana, że całkowicie jestem w stanie uwierzyć w prawdziwość wydarzeń, lokacji oraz opowiadanej historii.

Główną bohaterkę gra debiutująca przed kamerą Katie Jarvis, którą reżyserka (Andrea Arnold) wypatrzyła na stacji kolejowej jak kłóciła się ze swoim chłopakiem. Młoda aktorka idealnie wpasowała się w konwencję dramatu – jest naturalna, trochę surowa, pyskata (przeklinać też trzeba umieć), ale to właśnie te cechy stanowią o formie filmu.

Wiek dojrzewania wiąże się z buntem, poszukiwaniem siebie i swojego miejsca na świecie, a młoda Mia ma do tego jeszcze pod górkę wychowując się w rodzinie problemowej. Łatwo zrozumieć, że ulega urokowi Connora, który pozwala jej uwierzyć w siebie i wspiera w spełnieniu marzeń. Niebagatelne znacznie ma również biały koń, którego dziewczyna chce uwolnić za wszelką cenę, przez co pakuje się w kłopoty. Nie trudno odgadnąć, że ma on wymiar metaforyczny, jednak i tym razem jest to przedstawione subtelnie, nienachlanie. Podobnie rzecz się ma z samą Mią – jest jak wulkan złości, ale wiemy, że wypełnia ją też smutek, samotność i rozczarowanie życiem. Te skrywane emocje nie są rzucane nam w twarz, Mia nie mówi o uczuciach. Wiele trzeba się domyślić, ale to dobrze, bo reżyserka wierzy, że ma do czynienia z inteligentnym widzem, który potrafi interpretować wydarzenia, a jednocześnie z góry nie ocenia zachowania bohaterki.

Jak już wspominamy o aktorach to należy się wyróżnienie Michaelowi Fassbenderowi. Jest uroczy, ponętny, a kamera go kocha. Oglądamy z jego strony całkowity profesjonalizm, jest wyjątkowo przekonujący. A będąc trochę złośliwa – popularny „Fassy” wyczerpał limit uśmiechów na kolejne 10 lat występowania w filmach. Jednak potrafi zagrać kogoś innego niż przygnębionego i skomplikowanego mężczyznę. Chociaż pewnie gdyby wiedział jak przebiegną losy jego bohatera nie grałby tak radośnie (reżyserka nie przekazała aktorom całego scenariusza, więc nie wiedzieli, jaki los czeka ich bohaterów).

Warto też wspomnieć o muzyce. Choć pod tym względem film jest jałowy, bo jako takiej muzyki filmowej nie ma, jedynie od czasu do czasu możemy usłyszeć taneczne kawałki. I właśnie dzięki temu, tak piorunujące wrażenie robi cover „California Dreaming” w wykonaniu Bobby’ego Womacka. Słowa kapitalnie współgrają z fabułą. Dzięki temu utworowi film przestaje być aż tak szorstki, szara rzeczywistość nabiera kolorów, jakby to kalifornijskie słońce przez chwile wyszło zza chmur. Niesamowite jak jedna piosenka może wywrócić do góry nogami odbiór i postrzeganiu filmu.

„Fish Tank” to nie jest wielkie kino, które koniecznie trzeba obejrzeć. Ale na pewno nie będzie to czas stracony. Mimo spokojnego tempa, film wciąga – chcemy wiedzieć czy Mii uda się spełnić marzenie i co wyniknie z relacji z Connorem. Film potrafi nawet zaskoczyć, trochę skonfundować, a nawet przerazić lub wzruszyć. Jednak moc tkwi w sposobie przedstawienia ciekawej, realistycznej historii dojrzewania młodej dziewczyny. Dobry, solidny dramat, który można obejrzeć w sobotni wieczór.

Źródło zdjęć: Filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz