sobota, 18 października 2014

Wspomnienia z koncertu Shinedown

Shinedown 18.10.2012r. (Klub Proxima, Warszawa)

Dwa lata temu byłam na swoim pierwszym prawdziwym koncercie. „Prawdziwy” mam na myśli taki, na który specjalnie pojechałam do Warszawy, aby zobaczyć zespół, który w pewien sposób na mnie wpłynął. Oczywiście pozytywnie. A czemu „pierwszy” (jasne, że już bywałam na koncertach)? Bo od tego koncertu zaczęła się cała moja przygoda z tego typu rozrywką. Kiedy teraz tak myślę… ile od tego wydarzenia przeżyłam wspaniałych chwil na koncertach! Ile uniesień, zabawy, radości… pamiątkowych, spoconych koszulek! 18 październik to dla mnie data szczególna.



Minęły dwa lata, więc to oczywiste, że już wiele nie pamiętam z koncertu Shinedown. Może już nie pamiętam w jakiej kolejności grali piosenki (chociaż pamiętam, że kazali na siebie długo czekać po supportach Redlight King i Exit Ten), może niekoniecznie kojarzę ile dokładnie ludzi przyszło do klubu Proxima, w którym odbywał się koncert (chyba nie za dużo). Ale pamiętam tą ekscytację kiedy pojawili się na scenie. Tak, to ONI! Brent, Zach, Barry i Eric! Kilka kroków ode mnie! No i wtedy się zaczęło szaleństwo! Może nie takie, które znam z Comy czy Huntera, ale takie… wyjątkowe. Czuło się niezwykłą energię bijącą nie tylko ze sceny ale również od publiczności. Fani byli niesamowici – każda piosenka odśpiewywana wraz z Brentem, spontaniczne reakcje, klaskanie, wymachiwanie pięściami (Boom-Lay!), skakanie, troszkę pogo. Celnie Smith skomentował podczas występu, że „this is different energy in this room”. No cóż, grali już w większych pomieszczeniach i dla różnej publiczności, ale w Polsce fani zespołów wykazują zupełnie inny poziom zaangażowania emocjonalnego podczas koncertów niż jacyś tam Niemcy. I widać to było po reakcjach zespołu, którzy też na swój sposób przeżywali występ, równocześnie też dając się ponieść żywiołowej atmosferze.



Świetny koncert, niezapomniane przeżycie. Szczególnie, że po koncercie mogliśmy sobie zrobić pamiątkowe fotki z muzykami (wszystko pod okiem twitterowego VooDoo Jake’a… czyli Jake’a Lawsona). Przyznam, że wciąż jest to jeden z najfajniejszych momentów ze wszystkich koncertów na jakich byłam do tej pory.


Po tym koncercie również przekonałam się, że można spotkać wielu wspaniałych ludzi. Z podobnymi gustami muzycznymi, zainteresowaniami, pasjami. Oraz nowych kompanów na kolejne koncerty (m.in. drugiego autora tego bloga, czyli Deli’ego). Wtedy niejako odzyskałam wiarę w ludzi (hah!). A z mniej istotnych rzeczy to okazało się, że prawie bez snu można przetrzymać 38h (i odpocząć na dworcu w Warszawie)… co potem i tak nie było wielkim wyczynem z mojej strony (można pojechać do Poznania na koncert Iron Maiden, wrócić do domu, przespać 3h i pojechać do Warszawy na koncert Ghost i wrócić nad ranem dnia trzeciego). Chociaż tak swoją drogą 40h bez snu osiągnęłam, ale przy innej okazji ;)

Shinedown otworzyli przede mną nowy rozdział (tak, cytuję Fly From The Inside). Bez tego koncertu nigdy by nie powstał ten blog. Gdyby nie on, prawie na pewno nie jeździłabym na koncerty zespołów (z drugiej strony… może i bym jeździła, bo bym się wybrała na koncert System of a Down, ale nie byłabym przygotowana na to co tam się działo), raczej nie zainteresowałabym się Iron Maiden, nie słuchałabym zespołów albumami (może z wyjątkami), nie leciałabym samolotem do Londynu (18.10.2013r. też koncert Shinedown! I Alter Bridge) i prawie na pewno nie zaczęłabym nowego kierunku studiów. I pewnie można by wymieniać wiele innych rzeczy, kończąc na Mistrzostwie Świata siatkarzy i Michała Kwiatkowskiego w kolarstwie haha ;)

Dziękuję Shinedown! \m/

Outro:
Amerykanie obecnie pracują nad nową płytą. W 2015 roku ruszą w trasę koncertową. Oby znowu przyjechali do Polski! Albo chociaż do Niemiec albo… Bratysławy lub Wiednia (bo fajne połączenia polskim busem są z Kato).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz