piątek, 5 września 2014

…And Justice for Meta, cz.2

BreakingCD #12

Ciąg dalszy odliczania w moim osobistym rankingu albumów Metalliki…

5. Reload (1997)

Bardzo subiektywny wybór, który i tak jest zaskakujący. "ReLoad" to drugi album z podwójnego wydawnictwa Mety. Na pewno o niebo lepszy od "Load" (stąd od razu pozytywne wrażenia), żywszy, z wyrazem, metalowy, metallikowy. Ale przede wszystkim w składzie ma moje ukochane utwory, czyli Fuel, The Memory Remains i The Unforgiven II (tak, dwójka mi się bardziej podoba). Całościowo dobrze słucha się tego albumu, jest zróżnicowany i momentami zaskakuje w pozytywny sposób (Low Man’s Lyric czy Where The Wild Things Are, a to jest dziwne akurat). Więc jakim cudem jest niżej od "Kill ‘em All"? Od thrashu?!


4. Kill ‘em All (1983)

Pierwszy studyjny album Metalliki, wygrał z "Reload" minimalnie. Miałam tu wielki dylemat i szarpania się z myślami. No bo jak to: wolę thrash od moich ulubionych trzech piosenek? No właśnie nie do końca. Przed pełnym wysłuchaniem "Kill ‘em All", spodziewałam się thrashu w stylu Slayera (którego nie lubię). A bliżej mu jest do Anthraxu (no może też bez przesady…). Ale i tak, thrash w wykonaniu Mety bardziej mi się kojarzy z NWOBHM i fajnym klasycznym graniem (czyli wiadomo, że musiało mi się spodobać) niż bezmózgim waleniem w perkusję i struny. Duch Ironów unosi się w powietrzu (The Four Horsemen), czuć heavy metal przełomu lat 70tych i 80tych. I fajnie! Bo do tego ducha dołożyli coś od siebie, czyli punkowe zacięcie (ten wokal Jamesa!) oraz surowe i agresywne brzmienie, dynamiczne numery (czyli podałam definicję thrashu?). Dodajmy kilka hiciorów jak Seek & Destroy czy Hit The Lights, ale z wielkim uśmiechem dodam Motorbreath, Whiplash czy Jump In The Fire. Ta energia, która chce się wyswobodzić z głośników czy słuchawek! MOC!

Dlatego teraz rozumiem, czemu ludzie twierdzą, że „Metallika skończyła się na Kill ‘em All”. I coś w tym jest, bo nie mam zamiaru zaprzeczać. Ale z drugiej strony, gdyby nie porzucili thrashu, który trzeba powiedzieć na dłuższą metę jest dość ograniczony i jednorodny, to nigdy by nie byli tak wielcy jak są teraz. Nikt by nigdy nie zarzucał wieeeelu zespołom (na czele chyba z Avenged Sevenfold), że brzmią jak Metallica. Wypracowali oni własny, wyjątkowy styl (mimo, że zapętlili się trochę w nim). Doceniam "Kill ‘em All", ale wolę te kolejne albumy.


3. Master of Puppets (1986)

Master? MASTER! A tak, właśnie. Trzecie miejsce dla Mastera. Ale przyznaję, że o ile dość łatwo było wyznaczyć kolejność do 4 miejsca (nawet z perturbacjami DM z Justice), tak podium było niezagrożone od samego początku i na głowę pobiło resztę. "Master of Puppets" to trzeci album od Metalliki i można tutaj mówić swobodnie o charakterystycznym metallikowym stylu ale jeszcze z drobnym thrashowym zacięciem (Battery). Welcome Home (Sanitrium) to takie przyszłe Unforgiveny (a może prequel One?). Tradycyjny instrumentalny utwór w postaci Orion. No i legendarny Master of Puppets, który dla mnie jest jak Ironowy Fear of the Dark. Nie za bardzo przepadam za wersją studyjną bo ewidentnie mi czegoś w nim brakuje (ludzi?) i to w sumie dlatego Master nie jest wyżej. Ale zdecydowanie album świetny, znakomicie się go słucha i można go puszczać na okrągło.


2. Ride the Lightning (1984)

Jestem w szoku, bo miałam poważne wątpliwości czy Ride The Lightning nie powinno zająć pierwszego miejsca, które na pewniaka można było obstawiać. A jednak, mocno się zawahałam. Zaczęłam ważyć czy aby wspaniałe For Whom the Bell Tolls, Creeping Death, Ride the Lightning (hah ten wokal Jamesa!) i Fade to Black nie są lepsze od “czarnych” utworów. Nawet ten śmieszny, prawie popowy refren z Escape mi się podoba, a Call of Ktulu to zawsze miły do posłuchania numer instrumentalny. I te o thrashowym zabarwieniu Fight Fire with Fire i Trapped Under Ice. Kocham, uwielbiam. Szkoda tylko, że jakość jest mocno garażowa i wyczuwa się powiew starości… ale inaczej być nie może. Dlatego Ride The Lightning zajął drugie miejsce.


1. Black Album/Metallica/bez tytuły (1991)

Chyba nie mogłoby być inaczej jak zwycięstwo Metalliki.  Znakomita jakość, doskonałe utwory, wyjątkowy styl. Co prawda to już czysty heavy metal, ale za to jaki! Album bez słabych punktów, w którym jest wszystko. Jest i wolno (The Unforgiven), szybko (Holier Than Thou), melancholijnie (Nothing Else Matters), z nie do podrobienia riffami (Enter Sandman, Sad But True), ciężko (Wherever I may roam), potężnie (The God That Failed), z pięknymi solówkami (Don’t Tread on Me) i troszkę zabawnie (Of Wolf and Man). Nie można niczego zarzucić Czarnemu Albumowi (no może poza tym, że nie ma mowy o thrashu, ale to zależy kto co woli). Uwielbiam!


Keep rocking! \m/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz