niedziela, 13 lipca 2014

Relacja: Sonisphere 2014: Metallica, Anthrax, Alice in Chains, Kvelertak - cz.1

Sonisphere Festival 2014, 11.07.2014r., Stadion Narodowy, Warszawa.

Cz.1

Specjalnie pisałam Prolog, aby pominąć te wszystkie opowieści niezwiązane bezpośrednio z Festiwalem. No cóż – tyle się wydarzyło, i to tak nieprawdopodobnych rzeczy, że nie da się pominąć opisu wydarzeń przed koncertami.

W poniedziałek miałam sen. Mnie się czasem naprawdę zabawne rzeczy śnią i zawsze na następny dzień jest dużo śmiechu. Nie inaczej było z tym snem. Otóż przyśniło mi się, że byłam na koncercie Metalliki. Bardzo fajny sen, bo byłam blisko sceny, James na wyciągnięcie ręki i Fuel… wiedziałam, że nie będzie szans na zagranie tego numeru podczas Sonisphere, ale żeby było jeszcze mniej prawdopodobnie to na basie grał… Cliff Burton. Zawsze myślałam, że wolę Jasona. Tak więc, uśmiałam się z mojej wybujałej sennej wyobraźni, żartowałam sobie nawet, że na koncercie też będę tak blisko sceny i będę machać do Jamesa, Kirka i Roba… W życiu bym nie przypuszczała, jak bardzo ten sen miał być blisko rzeczywistości.


Ale nim opowiem swoją historię życia, a uwierzcie mi – będzie to bardzo ciekawe – muszę opisać parę wydarzeń przed koncertami. Jadąc PolskimBusem z Katowic z samiuśkiego rana, miałam okazję spotkać pewnych ludzi… a mianowicie fanów Slayera z Jaworzna. Wiedziałam, że z Jaworzna bo mieli koszulki z napisami „Circle pit”, „Jaworzno” i „Jeff Hanneman”. Co prawda trzy godziny zajęło mi przetworzenie tych informacji ale w końcu do mnie dotarło z jakimi ciekawymi osobami jadę. Otóż ci ludzie wylicytowali w licytacji WOŚP nazwę ronda w Jaworznie, a dokładniej im. Jeffa Hannemana. Czytałam o tym w Internecie, nawet angielski Metal Hammer pisał o nich. Bardzo podoba mi się sama inicjatywa, ale jakoś w końcu nie podeszłam aby pogratulować pomysłu.

Po Warszawie oczywiście panoszyło się mnóstwo fanów ubranych w czarne koszulki Metalliki… Czułam się lekko osamotniona będąc w koszulce Alice In Chains, ale jeszcze słabiej się czułam będąc w glanach. Ja myślałam, że idąc na Metę ¾ ludzi będzie w glanach i żadne śmieszne zakazy wchodzenia w obuwiu z metalowym przodem nie powstrzymają ludzi przed ciężkim obuwiem… a tu naprawdę prawie nikt nie był w glanach (może z 10%), a przecież nawet nie było gorąco. Na szczęście spotkany w KFC młody człowiek imieniem Karol, również wolał glany od lekkiego obuwia.

Oczywiście bardzo lubię przeglądać koszulki i reprezentację fanów. 90% to Metallica. Poza mną w koszulce Alice In Chains widziałam może z 5 osób (a więc hipsterowałam), ale największą ciekawostką była koszulka Mad Season (czyli zespołu gdzie śpiewał Layne Staley z AIC). Poza tym widziałam kilka Iron Maiden, System of A down, Slayer, Megadeth, Ghost, Anthrax, Kvelertak, Coma, Nickelback (?! trochę profanacja…), Hunter, Masterplan, Kult, Nirvana, Sabaton i… Gra o Tron (chyba House of Stark)!

Zanim przejdę do samych koncertów, dwa słowa o organizacji… w Poznaniu była wzorowa ale na Stadionie Narodowym… Zero przeszukiwania, obmacywania, niczego. Jakby się ktoś uparł to mógł wnieść co tylko by sobie zapragnął: maczetę, bombę, trzy flaszki pod bluzą. Niby można było wnieść 0,5 l butelkę bez zakrętki ale i tak większość przygotowała się i miała dodatkową w kieszeni. A już największym skandalem było sprzedawanie piwa bezalkoholowego 0,33l za 8 zł. I nie było innego na terenie całego stadionu. I te ciągłe zszokowane pytania: „Naprawdę macie tylko bezalkoholowe?!”.

Natomiast sam Stadion Narodowy – przepiękny! Ogromny! Co prawda na Kvelertaku było wciąż mało ludzi ale nie mogłam się doczekać aż stadion wypełni się w całości!

Zatem jedziemy z relacją z koncertów!

Chemia

Nie zdążyliśmy na Chemię ale zza stadionu usłyszałam Bandage of Love. Jest to ważna informacja, bo skoro potrafiłam rozpoznać z zewnątrz piosenkę, była nadzieja, że nagłośnienie będzie w miarę dobre. Dobrze wiemy, że Stadion Narodowy należy do najgorszych pod względem akustycznym.

Trochę żałuję, że nie udało mi się ich zobaczyć. No trudno.

Kvelertak

Poza tym, że zespół jest z Norwegii nic więcej o nich nie wiedziałam. Stwierdziłam dyplomatycznie „niech mnie zaskoczą”. Na pewno wokalista, Erlend Hjevlik, mnie zaskoczył przyodziewając na głowę… nazwijmy to czapką z sowy. Chyba nawiązywał do płachty Kvelertaku jaką rozwiesili za sobą. W każdym razie zaczęli grać, a Erlend później ściągnął zwierzynę z głowy. Absolutnie nie mam pojęcia co śpiewał, bo nagłośnienie było katastrofalne (poza tym, że i tak jego śpiew to ograniczał się raczej do krzyków). Chociaż przysiąc bym mogła, że wykrzykiwał coś w stylu „raz, dwa trzy, cztery!”. Generalnie to był jeden wielki basowy łomot, gitar od święta było słychać. Bardzo szkoda, bo ostatnie Blodtorst i Kvelertak to fajne utwory, a tutaj ledwo można było je rozszyfrować.


Jak na pierwszy raz nie zrobili na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia (hardcore punk…). Na pewno na niekorzyść działała atmosfera… mówię tu o znikomej liczbie ludzi i dziennym świetle. W klubie dali by czadu, bo mniej bym zwracała uwagi na aparycję zespołu… A nie da się ukryć, że wokalista eksponując swoje tatuaże na niezbyt wytrenowanym torsie i plując co chwilę w każdą stronę nie był widokiem zbyt ciekawym. Ale za to elegancko machał włosami, wraz z gitarzystą. Ta dwójka jakoś zupełnie nie pasowała do reszty zespołu, która bardziej przypominała hipsterów lub co najwyżej rockmenów chociażby Kings of Leon. Ale w sumie wszyscy razem wkładali bardzo dużo energii w grę i gdyby nie nagłośnienie na pewno napisałabym więcej pozytywnych słów, a nie tylko pisała o ich wyglądzie…

Anthrax

Przed Sonisphere postanowiłam troszkę poznać Amerykanów. Przesłuchałam płytę Among the Living. W porównaniu do Slayera to Anthrax nawet mi się spodobał. Ale jeszcze bardziej urośli w moich oczach kiedy zobaczyłam ich na żywo. Nie wiedziałam, że wokalista – Joey Belladonna to taki typ Bruce’a. Na dzień dobry przebiegł po snake’owym podeście przybijając piątki fanom. Biegał, skakał, rozkręcał publikę. Popijał redbula, po czym dzielił się nim z fanami przy barierkach, z którymi utrzymywał świetny kontakt. Pod koniec skądś wytrzasnął nawet czapeczkę Anthraxu (NOT) i okulary. Bardzo żywiołowy człowiek. Również spodobała mi się chemia w zespole – takie wesołe, pełne energii chłopaki (no może… panowie). Niestety znowu nagłośnienie zawiodło; bas dawał po żebrach i było na tyle głośno, że mi się ucho zatykało… Napisałam nawet na swoim facebooku, że „Ogłuchnę XD ale za to spektakularnie!”. Ledwo było słychać Joey’a… no ale nie było tak źle jak na Kvelertaku – rozpoznałam nawet bez trudu Indians! Poza tym bardzo ładny hołd zespół złożył Ronnie Jamesowi Dio i Dimebagowi rozwieszając płachty z ich wizerunkami.


Szkoda, że nie obejrzałam całego koncertu, ale musiałam się nawodnić przed Alice In Chains i tradycyjnie wykorzystać sytuację zmiany zespołu (podobnie jak to było w Poznaniu). Tym razem nie poszło mi tak gładko, ponieważ po Anthrax’ie mało ludzi wyszło spod sceny, a ja wcale aż tak blisko się nie przebiłam…

…and the story begins… NOW!

ALICE IN CHAINS

Już wspominałam, że bardziej pojechałam na AIC niż na Metallikę. Chociaż to też nie do końca prawda, ponieważ bilet na GC kupiłam nie wiedząc, że legendy grunge’u będę „supportować” Metę. Jakby nie patrzeć, tak właśnie było. Udało mi się przebić bardzo blisko podestu snake’a, ale wcale nie tak blisko barierek sceny jakbym sobie tego życzyła… W każdym razie, ścisk był ogromny, a ludzie… to tzw. Janusze… ani koszulki Mety, ani szacunku dla innych zespołów (3/4 nawet nie wiedziała kto to taki AIC), byle być blisko i pewnie kręcić filmiki komórką, których nigdy nie obejrzą. Na szczęście akurat znalazły się obok dziewczyny, które też przyszły na Alice In Chains! Tuż przed wyjściem zespołu, na scenie pojawiły się szkarłatne pionowe pasy materiału jako tło, a w podkładzie muzycznym można było usłyszeć… System of a Down – Toxicity! Pół stadionu mruczało słowa i melodie – dobre to było!

Alice In Chains wyszli bardzo spokojnie na scenę, pozdrawiając publiczność. Ale zaczęli od razu od mocnego Them Bones, a potem Dam That River! Czyli klasyki na dobry początek! Widać było, że zespół jest w dobrym humorze, ale kto by nie był widząc zapełniony już w 90% stadion! Kiedy oglądałam Rock In Rio 2013 to zwracałam uwagę na Again, gdzie William naprawdę świetnie wypada i tu nie było inaczej. Check My Brain, Hollow i Last of My Kind to już współczesna twórczość Alicji. Czyli coś czego nie rozumieją fani Metalliki. Na dwie gitary i na dwa głosy i coraz więcej Jerry Cantrella w solówkach. Uwielbiam te jego charakterystyczne ruchy, a móc zobaczyć to na żywo – ahhhh, poezja. Jeżeli miało mi czegoś brakować, to jego pięknych, długich blond włosów… Jeżeli coś mnie zaskoczyło podczas koncertu to było to na pewno utwór Down In a Hole! Kocham wersję akustyczną, za studyjną nie specjalnie przepadam… ale na żywo… była moc! To był taki moment… magiczny. Jakby się ziemia zatrzymała. Przepięknie. Żeby utrzymać atmosferę pierwszych płyt, kolejny był Man In The Box! Ludzie się trochę ożywili, a my z dziewczynami skakałyśmy i wydzierałyśmy się jak szalone (ku niezadowoleniu otoczenia). William dawał radę w tym wymagającym numerze. Mogłam źle słyszeć, bo nagłośnienie nie było zbyt dobre, ale na pewno o niebo lepsze od Kvelertaka i Anthrax razem wziętych. Ale to też powiedzmy kwestia o jednej gitary mniej. Chociaż w sumie Grind dawał mocno po żebrach ale to specyfika tego utworu. Wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju momentem tego koncertu (i festiwalu) był Nutshell. Zauważyłam, że tak co drugi koncert grali ten utwór i akurat na Stadion Narodowy wypadała kolej. Ale i tak nie byłam gotowa na tę falę emocji… Nutshell to jedna z najbardziej smutnych piosenek w historii muzyki, szczególnie potęguje to sama historia Alice In Chains. Słowa sięgają mrocznych zakamarków duszy, a solówka (live!) Jerry Cantrella przeszywa intensywnością aż do szpiku kości. Nutshell jest grany jako hołd dla Layne’a Staley’a. Nie jestem osobą, która wzrusza się na koncertach ale tu… były świeczki w oczach. Czytając wypowiedzi ludzi, którzy też byli na koncercie wynika, że nie tylko ja przeżywałam ciężkie momenty.


Potem It Ain’t like That ale ja i tak czekałam na Stone! W połowie utworu jest takie zatrzymanie w riffie, tuż przed solówką Jerry’ego. Cały zespół zamilkł, a Jerry domagał się reakcji od publiczności. Żartował, że „Sean mówi, że zza perkusji nic nie słychać”, na co publiczność wydała całkiem imponujący ryk. Jerry miał ubaw. Pocisnął moją ulubioną solówkę, że aż miło. Myślę, że nawet jak większość ludzi nie znała Alice In Chains, to teraz chociażby za solówki Jerry’ego polubią ten zespół. No Excuses i We Die Young to powrót do przeszłość. Mike tradycyjnie machał na boki włosami, chociaż rzadko zapuszczał się na moją stronę sceny. Tradycyjnie końcówką rządził Would?, który jakby obudził wspomnienia wśród niektórych fanów Metalliki. I na sam koniec zagrali Rooster, który zabrzmiał inaczej niż można było się spodziewać. O tempo wolniej i mroczniej na gitarach. Idealne zakończenie setu!

Bardzo dobry koncert! Na pewno niewiele ludzi zdawało sobie z tego sprawę, ale spotkało nas ogromne szczęście pod względem set listy*. Pewnie wynika to z ostatniego Sonisphere’owego koncertu na trasie AIC. Naprawdę szkoda, że ludzie się nie znają i nie doceniają tak dobrego zespołu jakim jest Alice In Chains, nawet po zmianach. Niestety nie udało mi się złapać piórka Jerry’ego Cantrella, bo byłam za daleko… a wyrzucili z kubeczków ich naprawdę sporo (nawet nie podeszli do podestów snake’a). Ahhh było pięknie!

*nie jestem pewna czy w odpowiedniej kolejności przedstawiłam utwory, a nawet jestem niemal pewna, że kolejność była trochę inna. Ale, że inne set listy również jakoś mi nie pasują pod względem kolejności to zostawiłam tą, zaczerpniętą z setlist.fm.

Czyż mój wpis nie jest za mało entuzjastyczny? Owszem. Piękniejszy koncert Alice In Chains byłby w klubie z prawdziwymi fanami. Poza tym ten niebotyczny ścisk, gdzie ręki nie dało się wyciągnąć… i jeszcze pewien incydent z laską, która grała na komórce w jakąś grę. Niech się cieszy, że ta komórka nie poleciała w powietrze (ale w porę się opanowałam, mając na uwadze ludzi na których by potem spadła na głowę) ani nie dostała w zęby, bo mnie nerwy wtedy poniosły (zresztą wszyscy jak na nią spojrzeli co wyprawia mieli ochotę zrobić to co ja). Więc po koncercie AIC, zaczęłam proces ewakuacji. Ludzie do mnie mówili: gdzie idziesz? Już ci się tu nie uda wrócić! Na co ja: Nie będę stała w tym drewnie! Autentycznie nie miałam ochoty stać w tym ścisku i z tymi ludźmi, którzy nie raczą nawet zaklaskać po utworze, bo najważniejsza jest Meta. Zresztą naprawdę miałam ochotę na trochę pogo, w końcu to Metallica! Nie będę przecież tak stać jak kołek przez 2,5h!


A więc, wydawać by się mogło, że zrobiłam najgłupszą rzecz jaką można zrobić z perspektywy fana. Czyli opuścić doskonałe miejsce, aby zobaczyć Jamesa, Kirka i Roba z naprawdę bliska, aby przenieść się do tyłu i pobawić się z bardziej żywiołowymi fanami.

Naprawdę to było bardzo głupie. Ale okazało się, że zrobiłam najlepszą rzecz w życiu, ponieważ los obdarował mnie czymś, o czym każdy (fan) może tylko pomarzyć! Coś o czym nawet nie śmiałabym marzyć, a sama jeszcze takie pomysły to wyśmiewałam!

Czytajcie kolejny wpis, ponieważ będzie w nim o tym, jak trafiłam do… SNAKE PIT!

… wciąż nie mogę w to uwierzyć, nawet pisząc to XD może jak napisze to uwierzę?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz