piątek, 13 czerwca 2014

Relacja: Skillet zagrali na Impact Festival! (11.06.2014, Łódź)

Skillet, 11.06.2014 r., Impact Festival, Łódź.

Decyzję o wyjeździe na Impact Festival podjęłam na dzień przed. Od dłuższego czasu wiedziałam, że nie muszę posiadać biletu na Black Sabbath czy Aerosmith aby móc zobaczyć kilka ciekawych zespół grających na scenie B, pod Atlas Areną w Łodzi. I to za 10 zł. W końcu to Festiwal! FESTIWAL! … nie, nawet jak napisze to Caps Lockiem to i tak mnie nie przekona, że Impact  w tomu roku to festiwal.


Przyjechałam pod Atlas Arenę i się zdziwiłam. Jeszcze nie miałam okazji być na żadnym festiwalu, chyba że mogę zaliczyć do niego 3-majówkę we Wrocławiu. Może ja się nie znam, ale festiwal wyobrażam sobie jako święto muzyki, mnóstwo ludzi, relaks, fastfoody, piwko i inne atrakcje. Pod względem muzycznym różnorodność, ale taka, że każdy znajdzie coś dla siebie, z „daniem głównym” wieczorkiem. No więc… Impact wyglądał tak, że była tylko jedna gwiazda, na którą wszyscy przyjechali czyli Black Sabbath. To, że tam wcześniej był Cochise (to tam Małaszyński gra?! Całkiem zacnie śpiewa, ale czapka – o ile dobrze widziałam z tej odległości – na taki upał… dżizas) i Skillet dla nikogo nie miało większego znaczenia, poza osobami, które typowo przyszyły właśnie na nich, plus ci co nie mieli co ze sobą zrobić przed koncertem Black Sabbath. Czyli wyszło tak, że po prostu to był koncert Black Sabbath, a nie festiwal.

Po koncercie Skillet Na Torwarze przed Nickelbackiem napisałam: „Jestem pod ogromny wrażeniem tego zespołu i jeżeli kiedyś przyjadą jeszcze do Polski, na pewno pojadę. Razem rozniesiemy scenę w drobny pył!” (link). Jak powiedziałam tak zrobiłam.

Oczywiście Skillet dali czadu. Whispears In The Dark (znowu z duetem smyczkowym), Sick of It i Hero na początek to szalone otwarcie koncertu i to jeszcze w takim upale (w sumie dach sceny osłaniał od słońca publiczność po barierkami). Ale co to dla żywiołowych Skilletów: Jen Ledger szalała za perkusją, Seth Morrison podśpiewywał sobie grając na gitarze, a Korey Cooper co jakiś czas podgrywała na klawiszach (bardzo fajny wizerunek!). No i John Cooper, totalny krejzol. Tu na basie, tam bez basu, pochłonięty całkowicie muzyką, szalejący obłąkańczo na scenie. Uwielbiam go! Kolejne Not Gonna Die i Awake and Alive już rozkręciło niedużą grupkę pod sceną, która ładnie podśpiewywała z Johnem ale w The Last Night już tak dobrze nie poszło (haha, link poniżej).


Rise, Comatose i coś jeszcze czego nie znam, spowodowało, że John na dobre się rozpuścił (co było pewne, bo on obficie się poci, co nie dziwi w związku z tym co on wyprawia na scenie), a garstka fanów razem z nim. W ogóle jaki on jest spostrzegawczy! Zauważył parę osób z jakimś sympatycznym transparentem i pyta się ich czy już ich gdzieś nie widział, a oni, że w Szwecji byli (6 czerwca, Rock Festival). Dostali brawa nie tylko od zespołu (John postanowił uwiecznić tych fanów na telefonie pana technicznego) ale też od zgromadzonej publiczności (dziwne… w Polsce takie rzeczy??). I potem Monster, gdzie crazy-John postanowił zeskoczyć ze sceny i przybić piątki z fanami. Emocje sięgnęły temperatury wrzenia (no chyba dosłownie). Na koniec swoje kilka chwil mieli znowu skrzypek oraz wiolonczelista. I finałowe Rebirthing John odśpiewał już na długu tlenowym, kończąc występ bardzo żywiołowo.


Bardzo fajny koncert dali Skilleci. Bez kompleksów szaleli na scenie, radośni, pełni energii. Dla mnie też to fajna odmiana, bo mogłam na nich popatrzeć z bliska. No i ostatnio jakoś nie słucham muzyki z Jasnej Strony Mocy (if you know what I mean). Nie będę ukrywać, że zabawa pod sceną była kiepska, ale ja już od ponad pół roku apeluję o koncert klubowy. To gwarancja doskonałej zabawy i szaleństwa, na którą Skillet zasługują. A nie mam wątpliwości, że bez problemu zapełniliby każdy klub i ja bym tam była! Są wspaniali, takich żywiołowych koncertów potrzeba nam w Polsce!

A na koniec, mój filmik. Wiem, że nie ma czego słuchać ale… jest pamiątka ;)


Keep rocking! \m/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz