piątek, 27 czerwca 2014

Relacja: Iron Maiden zagrali w Poznaniu! (24.06.2014, Inea Stadion)

IRON MAIDEN, Ghost, Slayer, 24.06.2014r., Inea Stadion, Poznań.

KONCERT ŻYCIA!! Jedyne i słuszne podsumowanie koncertu Ironów! Było nieziemsko, genialnie! Ale zacznę od początku. Kiedy byłam mała… nie – ta historia nie sięga tak daleko. Cofnijmy się o rok…

Niecały rok temu byłam na moim pierwszym, poważnym, dużym koncercie w życiu. To było 3 lipca 2013 roku. W Atlas Arenie w Łodzi. To był koncert Iron Maiden! And the story begins…


Ze względu na to, że nie wiedziałam co mnie dokładnie może czekać na metalowym koncercie, asekuracyjnie kupiłam wtedy bilet na płytę mówiąc sobie przy tym: „Stanę sobie gdzieś z tyłu i popatrzę” – to był grudzień 2012. Pół roku później, szalałam na tej płycie świetnie się bawiąc. Nawet pewien chłopak postanowił mnie wziąć na ramiona abym mogła zobaczyć zespół. Niezapomniane wrażenie będąc te dwa metry nad ziemią i w samym środku płyty, a naokoło morze ludzi, a przed sobą Aces High i Bruce biegający po scenie. Nie żałowałam, że nie było mnie na GC – podobno straszny ścisk i żar bijący ze sceny był nie do zniesienia. Wydawało się, że na kolejny koncert Ironów poczekamy do nowej trasy koncertowej – ja już oczywiście złożyłam deklarację, że jak przyjadą to na pewno pojadę! A jednak Ironi postanowili jeszcze raz ruszyć w trasę Maiden England i znowu przyjechać do Polski. Ale tym razem do Poznania i na koncert na stadionie… miałam chwilę zawahania, ponieważ jednak już widziałam to show, bilety tanie nie były ale… jeszcze nie byłam na koncercie na stadionie (a moim marzeniem było usłyszeć Fear of The Dark na 25 tys. gardeł), nie byłam nigdy w Poznaniu (jako geograf to dla mnie świetna okazja na zwiedzanie), a poza tym ile mi jeszcze zostało okazji zobaczyć Maiden na żywo?? Więc aby wieczór 24-tego czerwca był jeszcze bardziej wyjątkowy – zakupiłam bilet na GC! Może i wydałam majątek, ale absolutnie tego nie żałuję, ponieważ to był najpiękniejszy koncertowy wieczór w moim życiu!

Ghost (B.C.)

A ten wieczór nie byłby aż tak piękny gdyby nie Ghost! Co prawda, miałam już wykupiony bilet na ich klubowy koncert następnego dnia (taki maraton), ale uznałam ten support jako przygotowanie na to co miało mnie czekać 24 godziny później. Poza tym, nie oszukujmy się, fani Slayera czy Iron Maiden, po pierwszym spojrzeniu pogardziliby Ghostem, już za sam wizerunek. A to błąd. Bo Ghost oferuje wyjątkowe brzmienie, coś szczególnego i świeżego (mimo, że grają raczej w stylu lat 70tych), czego w obecnych czasach bardzo brakuje. I rzeczywiście, po koncercie słyszałam głosy w tłumie, że zaskoczyli pozytywnie.

Jak nie trudno się domyślić, to nie był koncert – to była czarna msza. No dobra, to była ledwie skrócona audiencja. Przyodziani w czarne szaty Ghule weszli majestatycznie na scenę, pozdrawiając zaciekawione tłumy wyznawców. W tle kościelne organy i męski chór… I zaczęli od Year Zero! Zaskakujący wybór jak na otwarcie koncertu, bo to przecież jeden z najlepszych utworów Ghost (jeżeli nie najbardziej popularny). Z drugiej strony, jak już zacząć to z wysokiego C i od razu do siebie przekonać. Po chwili pojawił się ON – PAPA EMERITUS II! Oczywiście przyodziany w czarną sutannę, ornat i mitrę na głowie. Bardzo żałowałam, że nie miał w ręku tego super pastorału z logiem Ghost… Ale niczego to nie zmieniło, bo kto chciał się bawić pod sceną ten się bawił, a Ghule rozkręcały imprezę. Pozytywnie mnie zaskoczyli, bo szaleli na tej scenie, że aż miło popatrzeć – wyjątkowo przepełniony energią był Eter (ten od gitary rytmicznej), ten to miał sprośną zabawę z gitarą. Jakby mógł (jednak ma pewne ograniczenia ruchowe w związku z szatą) to by robił wygibasy a’la Janick Gers.


Po Con Clavi Con Dio zagrali kapitalne Prime Mover i Stand by Him – muzycznie tymi utworami na pewno kupili paru nowych wiernych/fanów. Trzeba powiedzieć tutaj, że na stadionie brzmią doskonale. Głównie chodzi o bas i nisko nastrojone gitary dające po żebrach, które na żywo dodają pazura i ciężkości utworom – są bardziej surowe (a studyjnie wcale jakoś przytłaczająco nie brzmią). Taki efekt trudno osiągnąć na domowym sprzęcie, a najbliżej byłoby na porządnych słuchawkach ale to wciąż nie ma takiej mocy jak na żywo!


If You have Ghosts (cover Roky Ericksona) z najnowszej EP-ki, nie porwał publiczności, ani mnie. Nie mogło zabraknąć Ritual, gdzie Papa bardzo umiejętnie zachęcał ludzi do klaskania. Na koniec, tradycyjnie Monstrance Clock i całkiem ładnie odśpiewane słowa: „Come together, together as one, Come together, for Lucifer’s Son”.

Bardzo króciutko zagrali. Siedem piosenek… nawet nie było gorąco aby nam się Ghule zagotowały w szatach. No ale Szlaaajer kur**! W każdym razie, sam wybór numerów był trafiony, do nagłośnienia też się nie przyczepię. Zagrali świetnie i zrobili mi doskonałą zapowiedź na kolejny dzień, gdzie już miała zostać odprawiona prawdziwa czarna msza z wyznawcami!

Slayer

Slayer kur**! Pograli, pokrzyczeli, ludzie się pobawili. Ja patrzyłam i nie ogarniałam… wiem jak się musieli czuć fani Slayera oglądając Ghost hahah. Wiem jedno – nigdy nie polubię Slayera… no chyba że ogłuchnę. Cieszy mnie to, że nie tylko ja się nudziłam. Ale musiałam ich pooglądać do końca, bo plan wyglądał tak: kiedy Slayer skończy, z przodu zrobi się luźniej, a ja zajmę strategiczne miejsce blisko sceny od strony Janicka. Plan powiódł się w 100% procentach! Na coś się ten Szlejer przydał :)

IRON MAIDEN

Wielcy, nieśmiertelni Ironi. Ten kto wypowiada się w stylu „przyjeżdżają odcinać kupony” czy „ich czas już minął”, to nie był na koncercie na Inea Stadion, a ja mu tylko jestem w stanie odpowiedzieć: „You know nothing, Jon Snow”. To co zobaczyłam w Poznaniu, a miałam świetny widok spod sceny, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W takich dobrych humorach Ironów nie widziałam, a tak szalejącego Bruce’a tym bardziej.

W związku z tym, że to wciąż trasa Maiden England, większość utworów pochodziła z płyty Seventh Son of The Seventh Son, wydanej w 1988 roku. Pierwsze trzy piosenki czyli Moonchild, Can I Play With Madness i The Prisoner (album The Number of the Beast) to był jakiś falstart nagłośnienia. Nic nie szkodzi – i tak za pierwszymi dwoma niespecjalnie przepadam. Na szczęście, później już było znacznie lepiej. 2 Minutes to Midnight rozkręciło 25cio-tysięczna publiczność, która wiedziała już co ma śpiewać i w jaki rytm skakać i klaskać. Skoro już sięgamy po ten legendarny, koncepcyjny album z końca lat 80tych, Bruce postanowił cofnąć się jeszcze dalej ze wspomnieniami. A mianowicie do roku 1984, kiedy to Iron Maiden odwiedzili Poznań. Bruce przypominał sobie wesele, na którym zagrali (każdy fan Maiden zna tą historię, a oto filmik z tego wydarzenia link), a następnego dnia grali koncert, lub jak on to ujął, „wydawaliśmy jakiś hałas”. Dickinson jeszcze dodał, że ta para małżonków wciąż jest razem (co nie jest akurat prawdą, zczajcie materiał TVN link) i są na koncercie (tu miał rację), za co dostali gromkie brawa od rozbawionej publiczności. Powspominaliśmy dawne czasy, w których większości zgromadzonych fanów nie było jeszcze na świecie (co Bruce lubi powtarzać) i Maiden zagrali Revelations (pierwsza zmiana w set liście w porównaniu do 2013 roku, wypadł ze składu Afraid to Shoot Strangers). Bruce szalał na scenie wywijając statywem (to aż dziw bierze, że jeszcze sobie lub komuś nie wybił oka!) i strojąc miny – energia buzowała w nim jakby nie grał koncertu od pół roku (lub jak ja to określam: nażarł się cukierów). W takim humorze to ja go nie widziałam. I świetnie, bo kolejne The Trooper (oczywiście Bruce zawijał flagę na głowie Janicka – aż tak już mnie to nie rozśmiesza ale wciąż jest sympatycznie) i The Number of The Beast (z rogatą bestią!) rozgrzały publiczność do czerwoności.


Na Phantom of The Opera Dickinson co rusz wykrzykiwał „Scream for me Polska/Poznań!”, a do głosu mogli dojść gitarzyści. Adrian, Dave, Janick i Steve również doskonale się bawili. Janick tradycyjnie wywijał gitarą na lewo i prawo, tańcząc dziko jak to on. I nie wiem jak to możliwe, ale nawet starał się grać… łydką. Widziałam na własne oczy! Run to the Hills to czas na wykrzyczenie się i wyskakanie, a także na pooglądanie walki chodzącego Eddie’go (z szabelką!) z Janickiem. To się absolutnie nigdy nie znudzi! Wasted Years, czyli coś dla Adriana Smitha, którego mikrofon był przedziwnie nagłośniony. I w końcu epickie Seventh Son… Pierwszy duży Eddie z kulą w dłoni i różowym groźnym spojrzeniem – dodaje klimatu. Bruce przyodział się w czarny płaszcz (i oczywiście wyczesał sobie na czole czub z grzywki) i teatralnie odgrywał swoje liryczne momenty. To zwolnienie w środku utworu zrobiło na mnie wrażenie. Będąc blisko sceny aż przeszły mnie dreszcze od tych syntezatorów (i wampiro-zombie), płomieni i sztucznej mgły. Tu wielki respekt dla gitarzystów – to skupienie na scenie dodawało mroku całemu show. Można było się zacząć bać… więc (tym razem bez The Clairvoyant) aby podtrzymać atmosferę grozy zagrali Fear of the Dark. Muszę przyznać, że czekałam całe pół roku właśnie na ten utwór. Ponieważ marzyło mi się usłyszeć chóralnie odśpiewaną melodię przez cały stadion przez te ponad 20 tysięcy ludzi. I zrobiło wrażenie – były ciarki! I trochę śmiechu z gestykulacji Bruce’a (i śledzącego go oświetlenia).


I finałowe Iron Maiden! I drugi duży Eddie z małym Eddiem w ręku nawiązujący do okładki Seventh Son… Naprawdę nie wiem jakim cudem Janickowi nigdy nie wypadła ta gitara z rąk kiedy ją tak podrzuca i wymachuje na pasku. A Bruce pokazał, że jeszcze potrafi wyciągać długie dźwięki! Nie lekceważ głosu wokalisty, bo jeszcze cię zaskoczy!

Bardzo szybko Ironi powrócili na bis, nawet nie dali za długo pokrzyczeć publiczności „Maiden, Maiden!”. Dziwna sprawa ale na Ironach pojawiła się ścianka! Na Aces High pod sceną. Takie rzeczy rzadko się zdarzają na koncertach Żelaznej Dziewicy, sami muzycy raczej tego nie lubią. Żywiołowe Evil That Man Do i na koniec ostatnia zmiana set listy. Zamiast Runnig Free – Sanctuary. Ognie, fajerwerki i dużo śmiechu. Bo Bruce znalazł jakiś metalowy element (wajcha od gitary Janicka??) i próbował popsuć nim gitarę najpierw Steve’owi, a potem Janickowi. Wtedy już byłam prawie przy barierkach (prześliznęłam się po ścianie ścianki), więc całą sytuację obserwowałam z bliska. Cóż to była za przyjemność móc ich zobaczyć na własne oczy, tych sympatycznych i w doskonałej formie Anglików!


Koncert Iron Maiden przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Oczywiście, nie nastawiałam się, że nagłośnienie będzie dobre (Bruce walczył jak mógł aby się przebić przez gitary, ale i tak większość dograłam sobie w głowie), więc ten element odrzuciłam z mojej oceny. Zabawa była znakomita, Bruce jest znowu w życiowej formie (no prawie jak Rock In Rio!), a na ten wieczór chyba się szczególnie usposobił. Gestykulował, biegał, szalał, świrował (The Prisoner haha).  Steve Harris z gołymi łydkami podśpiewywał, podskakiwał i strzelał z basu jak zawsze. Janick Gers jak to Janick robił swoje charakterystyczne wygibasy z gitarą. Dave Murray i Adrian Smith nie byli po mojej stronie sceny, więc mało ich widziałam; rzadko spoglądałam na telebim, bo i po co skoro miałam dobry widok (chyba, że las klaszczących rąk akurat mnie go pozbawił). I Nicko – schowany za garami, który po występie rzucał pałeczkami w tłumy… celował centralnie we mnie, ale ludzie przede mną się rzucili, a dziewczyna obok mnie przechwyciła odbijającą się pałeczkę od wyciągniętych dłoni. To jest właśnie moje szczęście… które ma na imię John-Bruce. Trzeba było ją wygryźć jak Suarez!

Wspaniały koncert! Świetna oprawa (taka staromodna) i efekty pirotechniczne! Genialna publiczność! Piękny stadion i Poznań! Niezapomniane wrażenia! UP THE IRONS!

Outro:

Kiedy zwiedzaliśmy Poznań wszędzie było widać Maidenowe koszulki: na rynku, w tramwaju, pod zamkiem, w sklepie, w centrum handlowym. Nawet z knajp było słychać Ironów. Poznań okazał się pięknym miastem z przemiłymi ludźmi. W naleśnikarni pani życzyła nam udanego koncertu (co mnie zdradziło?? XD), a poszukując kiosku z biletami przemiły, przystojny chłopak wskazał drogę do tramwaju i informacji turystycznej (niestety na propozycję pozostania w kawiarni nie mogłam przystać, bo koncert wzywał). Tramwaj oczywiście był zawalony fanami, droga pod stadion opanowana przez ubranych na czarno długowłosych osobników. Pod stadionem atmosfera radosnego oczekiwania: to już, jeszcze 3 godziny! Co prawda to nie pierwszy stadion na jakim byłam, ale i tak zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Organizacja również doskonała. Uległam całej tej metalowej atmosferze i kupiłam na pamiątkę koszulkę z trasy Maiden England, jestem z niej bardzo dumna. Nie muszę wspominać chyba, że przekrój wiekowy na koncercie był szeroki: od 5 lat w górę, ale większość to byli młodzi ludzie 20-30 lat. Absolutnie było warto jechać na koncert tyle kilometrów! IRON MAIDEN są po prostu najlepsi!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz