niedziela, 29 czerwca 2014

Relacja: Ghost zagrał w Warszawie! (25.06.2014, Stodoła)

Ghost (B.C.), 25.06.2014r., Stodoła, Warszawa.

Zanim przedstawię relację z koncertu z warszawskiej Stodoły, temat Ghosta wymaga kilku słów wstępu. Po to aby nie zostać posądzoną o satanizm i inne tego typu historie wynikające z braku dostatecznej wiedzy.



Ghost to szwedzki zespół (z piekła rodem??). Powstał w 2008 roku i wydali jak dotąd dwie płyty: Opus Eponymous i Infestissumam oraz EP-kę If You Have Ghost z coverami (której produkcją zajął się sam Dave Grohl). Trudno jednoznacznie sklasyfikować ich styl muzyczny. To mieszanka heavy metalu, doom metalu, ma coś nawet z rocka progresywnego, a nawet psychodelicznego późnych lat 60-tych. Brzmią niekiedy bardzo sabbathowo ale też mają coś z Pink Floyd. Ghost tworzy pięć Bezimiennych Ghuli (ze znaczkami na stułach: Ogień-gitara, Woda-bas, Wiatr-perkusja, Ziemia-klawisze i Eter-gitara rytmiczna) oraz Papa Emeritus (I-II – wokal) – do tej pory nie ujawnili swoich ludzkich tożsamości. Wszyscy oni przyodziani są w szaty (obecnie czarne, kiedyś były białe), niemal całkowicie zakrywające wszystkie części ciała. Dodatkowo Papa ma na twarzy maskę wymalowaną na trupią czaszkę, ubrany jest w sutannę, ornat z mitrą na głowie. Dodając do tego lekko satanistyczne teksty, można by stwierdzić, że Ghost to przedstawiciel black metalu. Ale słuchając muzyki tego zespołu no nijak nie da się ich podczepić pod ten gatunek (to tak jakby próbować wcisnąć Iron Maiden w black metal bo śpiewają „six, six, six, the number of the beast!”). Szczególnie, że sam zespół podchodzi do tego o czym śpiewają i jak wyglądają z przymrużeniem oka, w sposób ironiczny. Starają się być po prostu mroczni, złowrodzy, tajemniczy. Ja zresztą również podchodzę do nich z dużym dystansem, skupiając się na muzyce, a nie tym wyjętym z horroru wizerunku. Właściwie nawet mi się on podoba (szczególnie maska Papy) i nie potrafię sobie ich wyobrazić bez tych habitów. To jest Ghost! Grają wyjątkową, wyróżniającą się, a przede wszystkim świetną muzykę, wpadającą w ucho. Niby grają ciężko, metalowo ale jednocześnie lekko, a czasem wręcz zahaczają o pop (głos wokalisty szczególnie). Jest to przedziwne połączenie, ale ja lubię dziwne rzeczy, szczególnie kiedy są naprawdę dobre!

Ghost polubiłam od pierwszego usłyszenia, kiedy to obejrzałam ich na yt podczas festiwalu Rock In Rio 2013 (relacja). Rozbawiły mnie ich stroje ale muzycznie wpadli mi w ucho. Do tej pory jestem zdziwiona, że tak mi się spodobali (co absolutnie nie ma nic wspólnego z ich przebraniami, prawdę mówiąc nie przepadam za przesadnym dbaniem o wizerunek sceniczny), aż tak, że postanowiłam ich kiedyś zobaczyć na żywo, ale z zaznaczeniem, że to ma być klubowy koncert. I rzeczywiście nadarzyła się taka okazja, chociaż dla mnie taka mało po drodze, ponieważ mieli przyjechać do Warszawy i to dzień po koncercie Iron Maiden w Poznaniu (gdzie też jak się okazało mieli grać jako support). Ale co to dla mnie, jak mi zależy to znajdzie się sposób aby to połączyć. Wyszło tak, że z Poznania wróciłam do Sosnowca o 6 rano, przespałam 3 godziny i ruszyłam PolskimBusem do Warszawy. Oczywiście, że miałam kryzys i obawy, że fizycznie niedociągnę. Ale Coca-Cola plus cukiery oraz adrenalina ożywią nawet zombiaka.

Przed Ghost zagrał zespól Dopelord, grający doom metal z domieszką Black Sabbath. Przyszłam na końcówkę występu, ale i tak odniosłam bardzo pozytywne wrażenia. Oczywiście nie grają niczego odkrywczego, ale bardzo solidnie i można było posłuchać. Jako support Ghosta na pewno się sprawdzili.

No i czas na koncert Ghost! To znaczy yghm… czarną mszę.

GHOST

Zaczęło się od Intro, czyli upiornego Masked Ball od Jocelyn Pook. Tłem dla sceny były motywy kościelne, witraże. Generalnie atmosfera jak w kaplicy. Tuż przed wyjściem zespołu, ktoś ze zgromadzonej publiczności (wypełnionej na moje oko w 85% Stodoły) przypomniał sobie, że czegoś brakuje w scenografii i zaczął krzyczeć: „Gdzie jest krzyż?!”, po czym cała sala zaczęła mu wtórować. Dobre to było! Bardzo mnie to rozbawiło i również ukazało pewien dystans do rozpoczynającej się liturgii. Bezimienne Ghule wyszli majestatycznie na scenę pozdrawiając rozentuzjazmowany tłum fanów. I ruszyli od Infestissumam. Po chwili pojawił się nie kto inny jak Papa Emeritus II z pastorałem (z logiem Ghost) w dłoni. No i to ja rozumiem! Per Aspera ad Inferi rozbrzmiał pełną mocą, a wierni odśpiewywali z namaszczeniem refren wraz z Papą. Bardzo szybko pojawiło się Ritual, no ale słowa musiały stać się ciałem: „This chapel of ritual, Smells of dead human sacrifices, From the altar bed”, dalej może nie będę cytować. Mimo, że scena duża nie była (w porównaniu do Maidenowej) Ghule się rozkręcili (oczywiście Eter się ożywił), a Prime Mover to już zabawa na całego. Podobnie jak w Poznaniu, Ghost na żywo brzmi nieco ciężej i surowiej, więc i reakcje publiczności były bardziej żywiołowe, nie zabrakło pogo. Przy Jigolo Har Megiddo, Papa jak to on, przechadzał się po ołtarzu, patrząc groźnie na ludzi. Nie zabrakło okadzania przy Con Clavi Con Dio. Po Elizabeth, Papa po raz kolejny podziękował po polsku wspaniałym polskim fanom (za co dostał głośny aplauz) i przeszli w zahaczający o pop, leciutko obrazoburczy Body and Blood. Sabbathowe Death Knell nie zrobiło wielkiego wrażenia na zgromadzonych (w sumie nie wiem czemu, bo dobra nuta). Co najmniej zaskakująco, ale bardzo fajnie zabrzmiał cover The Beatles Here Comes The Sun. Wkręcające się Stand by Him znowu rozruszało ludzi.

Genesis to czas dla Ghuli, którzy niby są przytłoczeni obecnością pół-papieża-zombiaka, a jednak swoimi ruchami i tak skutecznie zachęcają do zabawy. Papa po kolei przedstawił każdego Ghula, którzy zebrali gromkie brawa (a chyba najwięcej Ogień-gitarzysta, tym razem byłam po jego stronie sceny, bardzo fajnie tam cisnął solówki i popijał sobie ukradkiem Okocim). Dziwna rzecz, bo Papa wszystkich poprzedstawiał, a sam niby zaczął odchodzić w cień ale Ogień go zatrzymał, aby on też dostał swoje zasłużone owacje. Na dokładkę otrzymał jeszcze entuzjastyczne „Papa! Papa!”. Mówię dziwne, bo Papa Emeritus II podpadł reszcie zespołu i zapowiedzieli, że będą szukać nowego wokalisty, więc może chciał wykazać trochę skromności i pokory. Zostawmy to. W końcu pojawiło się długo oczekiwane Year Zero, chyba mój ulubiony utwór, a najwidoczniej również zgromadzonych wiernych (fanów). „Hail-satin, Archangelo, Hail-satin Welcome Year Zero!*” – pięknie odśpiewaliśmy.

Nie zabrakło utworu z najnowszego wydawnictwa Ghost, czyli cover piosenki Roky Ericksona If You Have Ghosts. Trochę za spokojnie jak na końcówkę koncertu, bo wyszło tak jakoś melancholijnie. Pojawiła się również polska flaga i to całkiem sporych rozmiarów! Zespół był pod wrażeniem tego gestu.

Trzeba było się troszkę natupać i nakrzyczeć za Ghostem, aby wyszli na bisy. I to ja rozumiem – Ghuleh/Zombie Queen! Również bardzo lubię ten utwór (którego zabrakło w Poznaniu), bo najpierw jest tak wolno-klimatycznie, potem rytmiczne przyspieszenie, a refren jest taki mroczny z tymi klawiszami. Na koniec, już tradycyjnie Monstrance Clock i wspólnie odśpiewane „Come Together, Together as One, Come together for Lucifer’s Son”. Piękne zakończenie tego wspaniałego wieczoru!

Ghost dał czadu! Naprawdę świetny koncert, taki na jaki oni zasługują! Zaimponowali mi Ghule, szaleli tak, że aż miło było patrzeć. Papa jak to Papa – kroczył po scenie, gestykulował, patrzył się groźnie. Może trochę ciut za cicho był ustawiony wokal, ale generalnie nagłośnienie było w porządku. Publiczność również spisała się na medal – myślę, że każdy zasłużył na dożywotni odpust! Absolutnie było warto przyjechać na koncert. Może było trochę dziwnie, bo tak liturgicznie, co nie znaczy, że nie było rewelacyjnie! Hail to the Ghost! Amen.

Outro:

W Warszawie jak na razie miałam okazję być tylko w Proximie (Shinedown), a o Stodole dużo dobrego słyszałam. Rzeczywiście bardzo fajny klub! Dużo miejsca, kilka punktów z napojami, miejsca do siedzenia, postania. Sama sala bardzo duża (Wiatrak zajmowałby z ¾ Stodoły), szkoda tylko, że ochrona postanowiła pozbawić mnie całego prowiantu na powrót do domu. W domu byłam… przed 5. Tak więc niecałe 50 godzin na nogach, z 3-godzinnym snem i kimaniem w autokarach. DA SIĘ!

*ja wiem, żartuję sobie. Ma być „Hail Satan” (chociaż słyszałam o wersji „Hell Satan”), ale ten dowcip, że Papa śpiewa do swojej szaty wciąż mnie rozśmiesza ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz