piątek, 6 czerwca 2014

Relacja: Avenged Sevenfold zagrali w Łodzi! (04.06.2014, Atlas Arena)

Avenged Sevenfold, 04.06.2014r., Atlas Arena, Łódź.

Pierwszy z koncertów z cyklu „długo oczekiwanych”. W sensie, że bilet miałam z pół roku temu zakupiony. Co prawda Avenged Sevenfold nie należy do moich ukochanych zespołów, które wymieniam jednym tchem (kolejność przypadkowa): Iron Maiden, Alice In Chains, Shinedown, System of a Down, Hunter, Coma, R.E.M., Blind Guardian. Ale za to jest w gronie tych zespołów, które bardzo chciałam obejrzeć na żywo. No i w końcu się udało!


Co ciekawe, moja historia z Avenged Sevenfold, nie ma żadnych spektakularnych zwrotów w stylu Blind Guardian czy Coma. Odkryłam ich podobnie jak Shinedown, poprzez jakiś tribute’owy filmik, a i tak moją ulubioną piosenką było… I Won’t See You Tonight (Part 1). Nie ma co ukrywać – to dzięki wokalowi M.Shadowsa. Potem przyszedł album Nightmare i tytułowa piosenka usłyszana gdzieś w radiu. I końcowy etap – płyta Hail to the King. Jak to się czasy zmieniają – rok temu byłam pod wielkim wrażeniem tego krążka, a dziś trochę emocje opadły, dzięki Blind Guardian szybkie piosenki znalazły uznanie w moich uszach, i teraz aż tak mnie nie fascynuje. Nie twierdzę, że go nie lubię, bo  wciąż uważam jest fajny (mimo, że zerżnęli stylówę z różnych zespołów), ale jakoś te wcześniejsze albumy teraz darzę większym szacunkiem. I po obejrzeniu koncertu z Rock In Rio (link), już wiedziałam, że jak panowie przyjadą do Polski to na pewno się wybiorę. Słowa dotrzymałam!

Nic nie wskazywało na to co zobaczę w Łodzi. Po przyjeździe z Mateuszem (naszym drugim autorem tekstów) PolskimBusem, wypełnionym fanami w czarnych koszulkach z charakterystyczną czaszką ze skrzydłami, spodziewałam się ujrzeć przynajmniej ¾ hali (już było wiadomo, że koncert się nie wyprzedał). Może i płyta była wypełniona w trzech czwartych ale trybuny świeciły pustkami. To bardzo przykry widok i wielki wstyd. No ale czego tu się spodziewać, po zespole, który tak naprawdę niespecjalnie się w Polsce promował (nigdzie mi się nie rzuciła w oczy na półkach sklepowych ich płyta), raczej należy do tych „dla wtajemniczonych”, nie wspominając, że ludzie nie darzą go miłością, a mówiąc bez ogródek: po prostu hejtują (oskarżając ich o wtórność; może to i prawda ale ja lubię Metallikę czy Panterę to jak ma mi się nie podobać?). Zapewne więcej ludzi mogłoby się skusić gdyby bilety były tańsze (chociaż jakoś bardzo drogie i tak nie były), był jakiś ciekawy support (a nie Eris-bóg-wie-co) i nie było tyle imprez wkoło (choćby 05.06 Linkin Park czy za tydzień Impact Festival). Albo po prostu zorganizować koncert w klubie, ale A7X raczej by sobie na to nie pozwolili. Pozostało wierzyć w to, że polscy fani, mimo że nieliczni, pokażą że są najlepsi i potrafią się nieziemsko bawić. I tak też się stało!

Avenged Sevenfold zaczęli od Shepherd of Fire z płyty Hail to the King, który idealnie nadaje się na otwarcie koncertów z klimatycznym początkiem i dzwonami. Tytuł piosenki zobowiązuje, więc też nie zabrakło efektów pirotechnicznych, które jeszcze bardziej podgrzewały atmosferę (dosłownie i w przenośni). Na Critical Acclaim, zaczęła się już prawdziwa zabawa: ścianka za ścianką, pogo, szaleństwo.

Obawiałam się, że chłopaki z Sevenfold strzelą focha, że tak mało ludzi przyszło, że sobie nie zarobią czy będzie nudnawo jak w Niemczech, ale zachowali się bardzo profesjonalnie, tylko trochę narzekając na pustki na trybunach. Od razu M.Shadows powiedział, że tak nie może być i trzeba będzie wrócić do Polski, ale jeszcze nie wiedział, że będzie mieć ku temu powody. Na życzenie fanów (z transparentem) zagrali Welcome to the Family, które rozkręciło publiczność na dobre.


Dwie kolejne piosenki to znowu coś z najnowszej płyty, najpierw Hail to the King pięknie odśpiewane przez ludzi. To był chyba taki moment gdzie zespół również uwierzył, że polscy fani są fantastyczni. Potem drugi Doing Time, który chętnie bym wymieniła na coś ze starszych albumów, ale i tak zabawa trwała w najlepsze. W między czasie po płycie krążyła sporych wielkości polska flaga z napisami najpewniej związanymi z zespołem (co zabawnie skomentował M.Shadows, że ona jest większa niż jego mieszkanie). Buried Alive, z tym klimatycznym intro Synystera, znowu zmobilizował fanów do śpiewu i wymachiwania rękoma w powietrzu, a metallikowa końcówka rozgrzała do czerwoności.

Nie mogło zabraknąć elementu upamiętniającego zmarłego perkusistę zespołu Jamesa Sullivana (The Rev). Spodziewałam się Fiction, ale w Polsce dostaliśmy So Far Away, które nie grali od dwóch lat. Myślę, że muzycy nie zawiedli się swoim wyborem, bo polska publiczność przepięknie odśpiewała nie tylko refren ale też całe zwrotki. Oczywiście zapalniczki i komórki unosiły się nad głowami, z czego istniało pewne zagrożenie wybuchu małego pożaru flagi, która nieprzerwanie „falowała” (wraz z fanami) wśród publiki (ostatecznie pod koniec trafiła w końcu w ręce M.Shadowsa i basisty ku radości publiczności). Kolejne Nightmare wprowadziło fanów w ekstazę; tak że jakimś cudem znalazłam się między dwoma ściankami – chwila moment, a by się złączyły, a jego wielkość byłaby porównywalna z tym z System of a Down na pół płyty. Powydzieraliśmy się porządnie.

Nightmare to długi i intensywny kawałek, więc aby chwilę odetchnąć między numerami, Synyster uwodził solówkami gitarowymi każdą część sceny. Było czego posłuchać i na co popatrzeć (kurcze… ten Synsyter to niezłe ciacho! Taki „biutuś”). M.Shadows wrócił pytając czy jesteśmy zmęczeni, a jeżeli nawet, to nie było tego widać na Bat Country. Znowu ścianki, pogo, skakanie, klaskanie. Następnie trochę spokojniejsze Afterlife (tzn dla mnie bo średnio lubię tą piosenkę), też z dużym wkładam chóralnego wspomagania fanów. M.Shadows nawet pochwalił nas, że znamy angielski i rozumiemy co do nas speaking, bo w innych krajach to tak średnio z tym bywa. No cóż – Avenged Sevenfold to taki zespół, który jednak ma dość rozbudowane teksty piosenek (i to się chwali), więc również znajomość angielskiego musi być na wyższym poziomie (piękna teoria, zaraz chyba napiszę, że nasze szkoły są taaakie dooobre… ehe). Potężnie zabrzmiało This Means War – szczególnie wykrzykiwany przez fanów refren (sugestywnie M.Shadows okazywał radość z mocy naszych gardeł). Chociaż coś mi nie pasowało w tym utworze, jakby się trochę rozjechała perkusja z gitarami. Może ja jestem głucha na nagłośnienie i odpowiednie brzmienie, a tym bardziej czy wszystko jest w tempie (zbyt bardzo jestem pochłonięta dobrą zabawą), ale to chyba nawet ja potrafię stwierdzić, że Arin Ilejay to nie to samo co The Rev… już mu prędzej do Larsa Ulricha z tymi podskokami. Ewidentnie jednak brakuje tego kopnięcia. Na koniec A7X zagrali Almost Easy, aby na dobre zedrzeć nam gardło przy wykrzykiwaniu „I’m not insane!”, jakbyśmy chcieli sami siebie przekonać, że wcale nie jesteśmy szaleni, hah.

Nie trzeba było długo prosić aby Avenged Sevenfold wyszli na bis; oklaski, powtarzanie „Sevenfold! Sevenfold!” i tradycyjne „napier…!” wyciągnęło muzyków zza kulis. Synyster coś się ociągał, co nie omieszkał zabawnie skomentować M.Shadows. Zagrali w końcu dynamiczne Unholy Confessions, pochodzący z drugiej płyty Waking the Fallen – ostatnia okazja na circle pit i pogo. Było ostro. Ostatnim utworem wieczora było A Little Piece of Heaven – upiorna historia morderstwa i nekrofilii. Bardzo pokręcona piosenka, ale ile się w niej dzieje; jest miejsce na pogo, na dzikie wykrzykiwanie „Eat it! Eat it! Eat it!”, na chóralne śpiewy, na klaskanie i falowanie rękoma w nastrojowych momentach. Wszystko! Piękne zakończenie koncertu!


Było świetnie! Rewelacyjnie! Mimo, że się nie zapowiadało. Polscy fani stanęli na wysokości zadania, a może nawet więcej. Jestem przekonana, że chłopaki z Sevenfold poczuli tą energię i klimat z metalcore’owych czasów. Było wszystko czego można oczekiwać po najlepszych metalowych koncertach: ścianki, pogo, fala, wspólne, potężne okrzyki „Hey/Hail!” i odśpiewywanie nie tylko refrenów. Nie tylko męska część publiczności szalała ale także dziewczyny (obstawiam że było pół na pół) i to niekoniecznie w wersji pisku (chociaż też musiał się pojawić, bo A7X należą jednak do przystojniaków jak na metalowe standardy). Myślę, że Avenged Sevenfold dali się ponieść pozytywnemu szaleństwu na płycie i zapewnienia M.Shadowsa, że zrobiliśmy na nich wrażenie nie były na wyrost. Performersko wyszli oczywiście fantastycznie, a to że nie było Seize the Day w ogóle w niczym nie przeszkadzało. Bardzo też podobały mi się te ognie na scenie (rzeczywiście niezły żar od nich bucha) i płachta ze skrzydlatą czaszką – jakoś do szczęścia mi więcej nie było potrzeba (telebim tym bardziej skoro i tak ich świetnie widziałam). Koncert był wspaniały i niech żałują ci co pogardzili. Za kilka lat będą narzekać, że ich nie było na pierwszym występie Avenged Sevenfold w Polsce i będą nam zazdrościć, tak samo jak pewnie wielu fanów System of A Down zazdrości ludziom, którzy byli na ich pierwszym koncercie w Spodku w 1998 roku (mimo, że ładnie się wobec nich nie zachowali).

Hail to the Sevenfold!


Outro:

Przeglądając koszulki zespołów podczas koncertu, oczywiście w przewadze były te związane z Sevenfold, ale były też Iron Maiden (jakżeby inaczej), Pantera, Stone Sour (Mateusz), System of a down, Coma, koszulka z festiwalu Knebwoth i ja z Alice In Chains (ale z czaszką!). Chyba nie widziałam żadnej z Metalliki (konserwatyści?).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz