piątek, 30 listopada 2018

Serialowe podsumowanie letniego sezonu 2018 (+bonusy)

Jak co roku podsumowuję letni sezon serialowy, ale tym razem zahaczam nieco o jesień. Lista nie zawiera wielu tytułów (jak na mnie), więc wzbogaciłam je o bonusowe produkcje, które warto obejrzeć. Jak zwykle staram się oceniać obiektywnie wartość i jakość każdego serialu, ale ich kolejność ustalam według subiektywnej opinii. Przyznam, że w tym roku nie było łatwo wybrać zwycięzcę, ponieważ cała pierwsza czwórka zasługuje na to wyróżnienie. Sezon letni okazał się niezwykle obfity w genialne seriale, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie i sprawiły niemało satysfakcji z poświęconego im czasu. Na koniec dodam, że jeśli w danym tekście znajdują się spojlery to o nich ostrzegam, ale mają za zadanie zachęcić do obejrzenia, niż zdradzić szczegóły fabuły. 

Zaczynamy odliczanie!


10. The Last Ship – 5. sezon

“The Last Ship” żegnał się z widzami wraz piątym sezonem i to pożegnanie, delikatnie mówiąc, nie należało do udanych. Idiotyczna, pozbawiona jakiejkolwiek głębi czy sensu fabuła nie pozwalała, aby przez chwilę na poważnie wciągnąć się w historię Nathana Jamesa i załogi. Żadna z wielu śmierci w tej serii nie zrobiła wrażenia. Bohaterowie zachowywali się jeszcze bardziej niemądrze niż zwykle. Nawet nasz ulubiony kapitan Tom Chandler zupełnie stracił blask, charyzmę i wyrazistość, tracąc w oczach widzów. Twórcy skupili się tylko na dynamicznej akcji, walkach, wybuchach, strzelaninach, ale i one w większości przypadków raziły w oczy sztucznością lub kiepskimi efektami specjalnymi. Nie dało się zignorować braków budżetowych. Na szczęście finałowy odcinek okazał się porządnym i godnym pożegnaniem „The Last Ship”, który został zrealizowany „na bogato”. Co nie zmienia faktu, że cały piąty sezon rozczarował pod każdym względem. Dobrze, że ten ostatni epizod uratował honor temu serialowi, bo po tylu latach oglądania z większą lub mniejszą przyjemnością, nie chciałabym go negatywnie zapamiętać, uważając go za stratę czasu. „The Last Ship”, jakby nie patrzeć, był wyjątkowym serialem na tle wszystkich współczesnych produkcji. Kto ma ochotę obejrzeć niezły, niezobowiązujący odmóżdżać, wypełniony męską rozrywką, droga wolna! Ahoj!

9. GLOW – 2. sezon 

Niestety drugi sezon „GLOW” nie dał rady nawiązać do wysokiego poziomu pierwszej serii. Zabrakło mu tego doskonałego uroku i kobiecego wdzięku. Nawet muzyka nie została, aż tak dobrze dobrana, co również wyróżniało tę produkcję. Mimo, że ogólnie drugi sezon jest słabszy od poprzedniego, to i tak kilka odcinków było naprawdę świetnych (finałowa walka Królowej Zasiłków przeciwko Dzwonowi Wolności), dla których warto go obejrzeć. Choćby odcinek, który jest w całości nakręcony, jako epizod show, od którego bije kiczowatość lat 80., ale właśnie o to chodzi! Poza tym „GLOW” to wciąż komediodramat, gdzie podejmowane są też poważniejsze tematy, jak wykorzystywanie seksualne kobiet w show biznesie (jakże na czasie), rasizm, homoseksualizm czy walkę ze stereotypami. Czasem twórcy pokazują problem wprost, a innym razem dają widzom pole do własnej interpretacji i oceny. „GLOW” to nie jest brokatowa bajka, gdzie historia idzie jak po sznurku i wszystko układa się zgodnie ze schematami, dlatego wcale nie jest tak łatwo przewidzieć, jak potoczą się losy bohaterek oraz Sama i Basha. Mimo kilku niedociągnięć drugiego sezonu „GLOW” dalej dobrze się ogląda, choć już bez tak wielkich i pozytywnych emocji, jak pierwszą serię. Ale to wciąż perełka wśród seriali!

8. Attack on Titan – 3. sezon (12. odcinków)

Czytam mangę na bieżąco, więc spodziewałam się, że pierwsza część trzeciego sezonu, delikatnie mówiąc, nie będzie porywająca, ale za to niezwykle wartościowa pod względem fabularnym. W końcu odkrywamy kilka tajemnic ojca Erena i skąd w ogóle wzięła się w nim moc Tytana, a także jak duże znacznie ma królewska krew rodziny Reiss. Co nie zmienia faktu, że pod względem akcji jednak te 12 odcinków nas nie rozpieściło. Za to Levi odegrał większą rolę niż w poprzednim sezonie, a do tego poznaliśmy Kenny’ego, który rozruszał to anime. Efektowna końcówka rekompensuje słabszą pierwszą połowę tej serii, która trochę zmieniła swoją unikalną kreskę, ale na gorsze. Zawsze ceniłam też doskonałe openingi, ale najnowszy mnie nie zachwycił. Możliwe, że powodem tego jest to, że Linked Horizon tym razem skomponowali (lżejszą) piosenkę do endingu, który jest bardzo klimatyczny. Ale nie ma co narzekać, bo druga część sezonu nabierze tempa, bardzo wiele wyjaśni, a do tego emocje i makabra sięgną zenitu. Jest na co czekać!!

7. Preacher – 3. sezon

W końcu “Preacher” na dobre się rozkręcił wprowadzając kilka postaci znanych z komiksu. Co prawda historia idzie swoimi torami, ale zobaczyć w akcji Wszechojca, Herr Starra, Boga, Szatana, TC, Jody’ego czy babcię L’Angell przyniosło sporo frajdy. Nie wspominając o Świętym od Morderców czy Hitlerze, których nie mogło zabraknąć w nowym sezonie. Nawet, jeśli twórcy tylko luźno nawiązują do komiksowego pierwowzoru to w końcu popuścili wodze wyobraźni, aby serial dostarczał więcej rozrywki dzięki specyficznemu, czarnemu humorowi, nie zapominając przy tym o odpowiedniej dawce makabry oraz kiczu. Ale najważniejsze, że odcinki były wypełnione akcją, aby nie nudzić widzów, jak to było w poprzednich sezonach. Szkoda tylko, że Cassidy pozostał nieco w cieniu pozostałych bohaterów, ale za to Tulip odżyła, znowu pokazując swoją brawurową naturę i zadziorność. W końcu „Preacher” rozwinął skrzydła, wykorzystując komiksowy potencjał, ale do ideału jeszcze trochę brakuje. Ważne, że serial idzie w dobrym kierunku. O to chodziło!

6. Fear the Walking Dead – 4. sezon (drobne spojlery)

Kto by pomyślał, że „Fear the Walking Dead” jest w stanie zrobić taki skoki jakościowy, jak w czwartym sezonie. Zawsze uważałam, że ten serial ma potencjał i wystarczy tylko napisać dobry scenariusz (a nie pisząc go na kolanie) oraz popracować nad zbudowaniem klimatu, aby wyszedł z cienia „The Walking Dead”. Ale twórcy poszli jeszcze o krok dalej, a nawet dwa. Nie tylko dołączył do obsady lubiany Lennie James, jako Morgan, ale również kilku nowych aktorów, co zdecydowanie odświeżyło historię. A do tego nie mieli litości dla dwóch głównych bohaterów, którzy zostali uśmierceni, co oczywiście szokowało. Emocji nie brakowało w tym sezonie, choć po świetnym początku, druga część serii obniżyła loty. Ale trzeba przyznać, że jak zwykle „Fear the Walking Dead” śmiało sobie poczynało pod względem brutalności czy też rozwiązań fabularnych (tornado zombie? Czemu nie?). Otrzymaliśmy też crossover z „The Walking Dead”, co również mogło się podobać. Podsumowując – „Fear the Walking Dead” już nie jest tylko letnią, odmóżdżającą rozrywką, zapełniającą dziurę między kolejnym sezonami „The Walking Dead”, lecz jego godnym spin-offem. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że czwartą serią nawet przewyższyli „mistrza”, co cieszy najbardziej.

5. Legion – 2. sezon (drobne spojlery)

Pierwszy sezon dosłownie rozbrajał swoją nieograniczoną wyobraźnią, gdzie szaleństwo głównego bohatera fascynowało, a nieco obłąkańcza strona wizualna zachwycała. Jednak drugi sezon już nie sprawiał takiej frajdy, głównie dlatego, że zyskując 11. odcinków, historia się wlokła i nie budziła tak dużej ciekawości. Na szczęście schizofreniczny element wciąż działał idealnie, dzięki czemu ten balans na granicy kiczowatości i powagi dalej przynosił sporo rozrywki. Weźmy chociażby teledyskową walkę Davida z Faroukiem – po prostu mistrzostwo! A skoro już mówimy o Shadow Kingu, to kapitalny w tej roli był Navid Negahban, który nadał klimat drugiej serii. A niestety pozostałe postaci nudziły… Mimo, że drugi sezon „Legionu” podobał mi się mniej niż pierwszy to dalej uważam, że dzięki wolności artystycznej, którą uzyskał Noah Hawley, możemy oglądać w telewizji tak specyficzne seriale, świetnie się przy tym bawiąc, nie mogą oderwać wzroku od ekranu nawet na ułamek sekundy. A wciąż mamy przed sobą 3. sezon!  

3. Better Call Saul – 4. sezon (drobne, niegroźne spojlery)

Choć historia „Better Call Saul” skupia się na przedstawieniu przemiany Jimmy’ego McGilla w Saula Goodmana, to czwarty sezon dał duże pole do popisu innym postaciom. Oglądamy w pełnej krasie Gusa (kapitalny Giancarlo Esposito) i Kuzynów, a także m.in. poznajemy kulisy tego, skąd u Hectora Salamanki pojawił się kultowy dzwonek recepcyjny. Jak zwykle wydarzenia rozwijały się powoli, co dla „Better Call Saul” jest akurat standardową sytuacją, ale niewątpliwie w tej serii był odczuwalny brak Chucka. Choć Jimmy pozostał nieco w cieniu pozostałych bohaterów (nawet Kim), podobnie jak Mike, to końcówka sezonu wynagradza cierpliwość widzów i spełniła ich wysokie oczekiwania. Cieszy również to, że kolejna seria zapowiada się ekscytująco, nie tylko ze względu na śmiałe nawiązania do „Breaking Bad”, ale również na wprowadzenie nowego gracza do wojny narkotykowej, który rozrusza na dobre „Better Call Saul”. Najważniejsze, że serial trzyma wciąż bardzo wysoki poziom i jakość. I choć znamy zakończenie całej historii, to dalej wzbudza wielką ciekawość, a także emocje godne oryginału. Warto!

3. The Handmaid’s Tale – 2. sezon

“Opowieść podręcznej” to nie jest serial, który może się “podobać” ze względu na ciężką tematykę, jak wykorzystywanie kobiet, gwałty, fanatyzm religijny, uprzedzenia, a jakby tego było mało to w drugim sezonie doszła jeszcze niewolnicza praca w obozach. Znowu produkcja wywoływała silne emocje. Bezsilność podręcznych przytłacza, a kilka wyjątkowo odważnych, okrutnych i mocnych scen wbija w fotel. Co prawda pierwsza część sezonu, gdy opuściliśmy na chwilę Gilead i obejrzeliśmy kilka retrospekcji, troszkę się dłuży, ale druga część nadrabia emocjonalne zaległości z nawiązką. Ponownie też zachwyca strona wizualna serialu, która nadaje mu ten niezwykle depresyjny klimat. A Elisabeth Moss znowu pokazuje, jaką jest niesamowicie utalentowaną aktorką. „Opowieść podręcznej” to pozycja obowiązkowa dla koneserów ambitnych i wżynających się w pamięć produkcji. Koniecznie trzeba obejrzeć!

2. Westworld – 2. sezon (drobne spojlery)

Długo musieliśmy czekać na drugi sezon „Westworld”, bo aż 1,5 roku, ale warto było uzbroić się w cierpliwość, aby twórcy dopieścili wszystkie szczegóły fabularno-wizualne, żeby uzyskać najwyższą jakość jednego z najlepszych seriali ostatnich lat. Co prawda początek najnowszej serii nie powalał na kolana, bo wydarzenia rozwijały się powoli, do tego mieszając nam przedziały czasowe, ale kiedy historia zaczynała nabierać sensu to można było docenić, jak ważna była początkowa faza. W końcu nie tylko chodzi o to, aby poskładać wszystko w jedną logiczną całość, ale też dać nam możliwość głębszych przemyśleń nad istotą człowieczeństwa i zastanowić się nad konsekwencjami technologicznego rozwoju. Nie wspominając, że przy każdej postaci mamy wątpliwości czy aby nie są hostami, którzy z kolei albo zaczynają nabierać ludzkich cech albo się buntują w najbardziej makabryczny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Świat parku rozrywki Westworld okazał się nie tylko brutalniejszy, ale też większy (odwiedzamy Samurajów i Indian), a przez to jeszcze bardziej fascynujący i złożony. I oczywiście nie zabrakło kilku szokujących odkryć, co wzmagało emocje, dzięki fantastycznym aktorom wcielającym się w poszczególne role (Evan Rachel Wood, Thandie Newton, Ed Harris, Anthony Hopkins). Poza tym Ramin Djawadi znowu skomponował kapitalną muzykę („Paint it black” w nowej wersji!) do tego wielowymiarowego serialu. Magia! To sama przyjemność oglądać tak genialne produkcje, jak „Westworld”. Jeśli będzie trzeba, to mogę na kolejny sezon czekać i dwa lata, żeby znowu osiągnęli tak wysoki poziom! Ale wolałabym, żeby HBO nie wystawiało mojej cierpliwości na próbę…

1. Daredevil – 3. Sezon (drobne spojlery)

Najlepszy superbohaterski serial Netflixa powrócił z nowym sezonem, jeszcze lepszym niż poprzednie. Co prawda „Daredevil” nie forsuje zbyt dynamicznego tempa akcji, ale dzięki temu jest czas na zbudowanie mrocznego klimatu oraz wciągającej fabuły, gdzie każda postać ma do odegrania ważną rolę. Nie będzie przesadą, kiedy powiem, że show kradnie kapitalny Vincent D'Onofrio, który wciela się w piekielnie przebiegłego Wilsona Fiska. Kingpin to pełnokrwisty złoczyńca, manipulator i mistrz zła, którego wręcz nie da się powstrzymać, a bezsilność naszych bohaterów potrafi się udzielić widzom. Wspomaga go też Dex (bardzo dobry Wilson Bethel), za którego sprawą oglądamy mnóstwo brutalnych, krwawych i efektownych walk. A co za tym idzie nie możemy narzekać na dużą liczbę ofiar. Natomiast z trzeciego sezonu najbardziej pamiętać będziemy ponad 10-minutową scenę kręconą na jednym ujęciu bez używania sztuczek montażowo-komputerowych. Absolutne mistrzostwo świata zasługujące na najwyższe słowa pochwały. Szczęka opada z wrażenia. Ale najważniejsze, że historia „Daredevil” jest złożona, a postaci wielowymiarowe oraz odważne na miarę swoich możliwości. Cały sezon trzyma bardzo równy, wysoki poziom, co należy do rzadkości. Emocji oczywiście również nie brakuje. „Daredevil” to wzór dla superbohaterskich produkcji, dlatego decyzja o skasowaniu serialu jest całkowicie niezrozumiała i pozbawiona sensu… W każdym razie to serial, który trzeba obejrzeć i to nie jeden raz! Zasłużone 1. miejsce w podsumowaniu.

Bonusy:

Black Sails – cały serial (bez spojlerów)

Od kilku lat zabierałam się za ten serial, ale ochota naszła mnie dopiero tego lata. Nawet specjalnie dla „Black Sails” założyłam konto na Netflixie, aby czerpać jeszcze większą przyjemność oglądając w najwyższe jakości. I nie zawiodłam się, ani trochę. Mimo, że w trakcie oglądania pewne (kontrowersyjne) rozwiązania fabularne czy też przestoje na knucia, wzajemne zdrady i psychologiczne analizy, mogą lekko nużyć, bo oczekujemy jednak ciągłej akcji, to w ostatecznym rozrachunku, po obejrzeniu wszystkich sezonów, zaczyna się doceniać, jak genialne została napisana ta historia. Jak głęboko spenetrowaliśmy umysły bohaterów (przede wszystkim kapitana Flinta) oraz ich motywacje. Jak wszystko ma logiczny sens, co dla mnie jest najbardziej wartościową cechą najlepszych seriali. 

Oczywiście w „Black Sails” nie brakuje niesamowicie widowiskowych bitew morskich (co za rozmach!), walk na szable, pistolety i pięści. Nie rzadko serial bywał krwawy, brutalny, wręcz makabryczny. Piać z zachwytu można nad efektami specjalnymi, a także scenografią (akcja rozgrywa się na prawdziwych statkach, które zostały specjalnie zbudowane do tej produkcji) oraz pięknymi kostiumami. Ale najwyższe słowa pochwały kieruję w stronę obsady. Toby Stephens wcielający się w kapitana Flinta jest doskonały, nikogo innego nie widziałabym w tej roli. Jego bohater jest nie tylko przystojny i męski z tym pochmurnym, przeszywającym spojrzeniem, ale przede wszystkim charyzmatyczny, dumny i śmiertelnie bezwzględny, jak na prawdziwego kapitana przystało. Luke Arnold (John Silver) czy Zach McGowan (Charles Vane) również byli świetni. Jedynie można się doczepić do kobiecych bohaterek, które irytowały, ale aktorki, jak najbardziej stworzyły bardzo dobre kreacje. 

Ważne jest też to, że „Black Sails” został nakręcony na poważnie. Piraci wraz z niewolnikami walczą o wolność z Anglią przynoszącą cywilizację. Ani jedni, ani drudzy nie są bez winy. Mrok czai się w sercu każdej postaci. „Everyone is a monster to someone”, jak powiedział kapitan Flint. 

Szkoda, że „Black Sails” jest tak niedocenionym serialem, ale nie jest za późno, aby nadrobić tak haniebne zaległości i przenieść się w czasie do początku XVIII wieku na Bahamy. Szczerze polecam! 

Jessica Jones – 2. sezon

Podobnie, jak w przypadku pierwszego sezonu, również drugi oglądałam z przerwami, tracąc zainteresowanie. To nie jest kwestia tego, że był słaby, ale po prostu historia nie wciągnęła mnie na tyle, aby inne, lepsze i ciekawsze seriale nie odwróciły mojej uwagi. Niewątpliwie „Jessica Jones” ma swój wyjątkowy klimat oraz oryginalną główną bohaterkę, którą gra utalentowana Krysten Ritter. Nie zaprzeczę, że drugi sezon oglądało mi się przyjemnie, ale bez większych emocji czy zaangażowania w historię. Fabuła znowu kręciła się wokół osobistych przeżyć z przeszłości Jessiki Jones, ale tym razem postać musiała stawić czoła znacznie większym moralnym dylematom. Brakło również prawdziwego złoczyńcy z krwi i kości na miarę Killgrave’a, który akurat nie zaskarbił sobie mojej sympatii w pierwszej serii, głównie dlatego, że David Tennant nie pasował mi do tej roli. Rozwinięto również historię Jeri Hogarth, która też nie wznosiła się ponad przeciętność. Większą rolę odegrała Trish Walker, co akurat należy zaliczyć na duży minus, ponieważ jej bohaterka niesamowicie irytowała. Parę zwrotów akcji potrafiło zaskoczyć, ale nie rozemocjonować. „Jessica Jones” to dobry, kobiecy serial, ale po kapitalnym „Daredevilu” czy „The Punisher” oczekujemy od Netflixa lepszych i ciekawszych superbohaterskich produkcji. 

Killing Eve – 1. sezon 

Od kilku miesięcy czytałam w internecie mnóstwo pozytywny opinii o „Killing Eve”, więc postanowiłam sprawdzić o co tyle szumu. Niestety zawiodłam się. Według mnie jest to przereklamowany serial, głównie dlatego, że jego historia opowiada w zasadzie o niczym. Płatna zabójczyni pracuje dla jakiejś organizacji, gdzie każdy jest z sobą powiązany, ale i tak nikt nic nie wie, a na jej tropie jest tytułowa Eve. Nie podobało mi się też to, że trudno określić czy to serial kryminalny, komediowy, romantyczny czy thriller. Przez to nie potrafiłam się wczuć w jego klimat i nie powodował we mnie żadnych emocji. Zrzucam winę na brytyjską stylistykę, która nie do końca mi odpowiada. Ale najgorsze, że „Killing Eve” ma bardzo przewidywalną fabułę, co jest największym grzechem tej produkcji.

Na szczęście serial posiada też parę plusów, dlatego nie porzuciłam go w połowie drogi. Są to na pewno aktorki i aktorzy - charyzmatyczni i wyraziści. Do tego szybkie tempo wydarzeń, gdzie nie było miejsca na przestoje, sprawiało, że mimo wszystko ten serial wciągał. Poza tym w „Killing Eve” można usłyszeć kilka języków poza angielskim i co ciekawe nawet pojawia się polski i to w sposób... zaskakująco humorystyczny. Do pozytywów zaliczę jeszcze dobrze dobraną muzykę - kilka piosenek wpadło mi w ucho. 

W każdym razie „Killing Eve” nie zrobił na mnie wrażenia, ale wciąż ten serial jest warty obejrzenia mimo kilku minusów, które mnie rozdrażniły. Po prostu jestem zbyt przyzwyczajona do amerykańskich produkcji, ich dynamiki i sposobu budowania historii. A pewne jest to, że czas mija przy oglądaniu tego serialu jak z bicza strzelił. 

Dragon Ball Super – cały serial

W poprzednim podsumowaniu zapomniałam uwzględnić Dragon Ball Super. Ale nic straconego. Jako, że należę do pokolenia RTL7, gdzie dawno temu oglądało się kreskówki i anime, to informacja o powrocie do DBZ i kontynuowaniu historii nie umknęła mojej uwadze. Po prawdzie to traktowałam oglądanie Dragon Ball Super rozrywkowo i ciekawostkowo, bo samym starciom też brakowało tego wyjątkowego klimatu tej legendarnej serii, a także rzadko bywały efektowne i emocjonujące. Ale warto być cierpliwym, ponieważ dopiero ostatni turniej tej serii to prawdziwe widowisko! Trwa 55 odcinków (a jakżeby inaczej!), a emocje z każdym epizodem rosną wraz z pokazem sił kolejnych przeciwników. I nie wierzę, że to mówię, ale gdy Goku odpalił Ultra Instinct poczułam tą dziecięcą radość i podekscytowanie, gdy po raz pierwszy osiągnął poziom SSJ. A finałowa walka była po prostu fenomenalna, a także zaskakująca. Warto przebrnąć przez pierwsze arc’i, aby poznać nowych bohaterów i przypomnieć sobie też tych dobrze znanych i obejrzeć to kapitalne ostatnie starcie DBS. Klasyka! 

Boku no Hero Academia – 3. sezony

Szukając porządnego anime, które zapełniłoby pustkę po HunterxHunter oraz Dragon Ball Super, kolega polecił mi „Boku no Hero Academia”. I ten tytuł zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Główny bohater, Izuku Midoriya, otrzymuje moc od największego superbohatera All Mighta, aby w przyszłości przejąć jego rolę. Ale żeby tak się stało musi się jeszcze podszkolić w Akademii Bohaterstwa. Nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale uwierzcie mi, że to anime czerpie z shonenowych klasyków pełnymi garściami dodając nieco amerykańsko-komiksowego klimatu. Jak zawsze irytuje mnie to nadęcie superbohaterów w zwykłych komiksach, tak kiedy tutaj All Might wkracza do akcji, to naprawdę człowiek czuje ten dreszczyk emocji i ciarki na plecach z radości, że w ostatniej chwili przybył wszystkich ratować. Młodzi adepci bohaterstwa z dość standardowymi mocami są również bardzo sympatyczni, więc chce się im kibicować (co nie zawsze jest regułą), a niektórzy… są trochę szaleni (Bakugo). Nie są też głupkowaci, co nierzadko irytuje w anime. Nie brakuje też pełnokrwistych, przerażających złoczyńców, a co za tym idzie – widowiskowych, dynamicznych i kapitalnie narysowanych walk. I jak to z shonenami bywa – „Boku no Hero Acadamia” jest pełna humoru. Co prawda trzeci sezon powinnam uwzględnić w ogólnym podsumowaniu, ale że nie był on zbytnio ekscytujący, to postanowiłam ocenić anime ogólnie, aby zachęcić do jego oglądania. Prosta, przyjemna, emocjonująca, świetnie narysowana i wypełniona akcją rozrywka! A co najlepsze – nie ma rozwlekania historii, żeby kupić czas rysownikom na dopracowanie szczegółów. Warto nadrobić, bo historia dopiero się rozkręca! 

Violet Evergarden – cały serial

Jeżeli ma ktoś ochotę na krótkie anime skierowane głównie dla dziewcząt, ale z piękną kreską, to netflixowa „Violet Evergarden” będzie dobrym wyborem. Historia opowiada o młodej kobiecie pozbawionej uczuć, ale z niezwykłymi bojowymi umiejętnościami, która po krwawej wojnie otrzymuje pracę maszynistki piszącej listy na zlecenie. Pod względem fabularnym nie jest to zbyt ambitna pozycja, może wręcza naiwna, ale kilka odcinków potrafi nawet wzruszyć, czy też nieść pozytywne przesłanie. Mimo pięknych kolorów i barwności „Violet Evergarden” czasem bywa również bardzo brutalne. Warto też wspomnieć o świetnej muzyce, która tworzy klimat tego na swój sposób wyjątkowego anime. Można obejrzeć, ale raczej tylko dla nacieszenia oczu śliczną kreską. 


I tyle! Widzimy się na podsumowaniu serialowego sezonu 2018/2019, czyli prawdopodobnie w czerwcu (nie wcześniej niż po emisji finału "Gry o Tron"). Dziękuję za uwagę.

Keep rockin! \m/

Źródło zdjęć: imdb.com oraz filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz