środa, 25 października 2017

Serialowe podsumowanie letniego sezonu 2017 (+bonusy)

„Fear the Walking Dead” dobiegł końca, więc nadszedł czas podsumowania letniego sezonu serialowego. Lista zawiera tylko osiem tytułów, ale za to pierwsza trójka rankingu to produkcje z najwyższej półki. Wakacje to także okres nadrabiania seriali, na które nie starczyło mi czasu w jesienno-wiosennym sezonie, więc jako bonus możecie przeczytać moją ocenę sześciu dodatkowych tytułów, które może skusicie się obejrzeć. Zapraszam do lektury!



8. Castlevania

Nigdy nie grałam w grę Castlevania, ale zwiastun Netflixa wyglądał na tyle zachęcająco, że postanowiłam się pochylić nad tym animowanym serialem. Na pewno czuć klimat gry, gdzie główny bohater przemieszcza się po różnych tunelach, zakamarkach, skacząc i wykorzystując różne elementy otoczenia, aby zawsze lądować na przysłowiowych czterech łapach. Poza tym walczy za pomocą swojej charakterystycznej broni (bicza) z różnymi stworami czy też kapłanami z nożami czy kuszami. Walki są widowiskowe, krwawe i brutalne, więc nie jest to kreskówka dla dzieci. Kreska imponuje, ponieważ nawiązuje stylem do anime. A świetna muzyka powoduje mroczną atmosferę. Niestety powstały jak na razie tylko cztery odcinki „Castlevani” i w momencie, gdy w końcu akcja nabiera rozpędu, utworzyła się drużyna, a my właśnie polubiliśmy głównych bohaterów historia się kończy, pozostawiając widzów z ogromnym niedosytem i rządzą kolejnych epizodów. Ten króciutki sezon to tylko wprowadzenie do dalszych przygód, na które mam nadzieję nie będziemy musieli długo czekać, bo serial zapowiada się fantastycznie. Dodam jeszcze od siebie, że nie polecam polskiego dubbingu, który jest tragiczny, ponieważ osoba podkładająca głos Belmontowi zupełnie się nie wczuwa w swoją postać, przez co bohater nudzi przeokrutnie. Najfajniejsza jest japońska wersja, ale angielska też jej niewiele ustępuje. Trzymam kciuki, aby „Castlevania” doczekała się kolejnych odcinków, ponieważ ma potencjał na świetną rozrywkę i wciągającą historię o polowaniu na Draculę.

7. The Last Ship – 4. sezon

Trzeci sezon „Ostatniego Okrętu” był tak dobry, że nawet w moim poprzednim podsumowaniu serialowym (łączonym jesienno-letnim) zajął wysokie dziewiąte miejsce. Niestety czwarta odsłona tej produkcji nie nawiązała do tego wysokiego poziomu, ponieważ fabuła kompletnie zawiodła i niezmiernie nudziła. Na szczęście podczas tego krótkiego sezonu można wyróżnić przynajmniej trzy odcinki, które mogły się podobać, jak ten kiedy Nathan James wpłynął w sztorm oraz finałowe epizody, gdzie całą akcję zdominowała widowiskowa bitwa morska. Nie brakowało tam emocji, a praca załogi fascynowała (pamiętajmy, że ekipa filmowa konsultuje się z marynarką wojenną USA). Poza tym Peter Weller w roli wyrazistego czarnego charakteru sprawił, że ten sezon nie sięgnął dna. „Ostatni Okręt” powróci z piątą serią i mam nadzieję, że przyniesie jeszcze trochę radości fanom spragnionych męskiej akcji, wybuchów, mundurów i niespodziewanych zwrotów wydarzeń.


6. The Defenders – 1. sezon

Na “The Defenders” spadło wiele słów zasłużonej krytyki. Ale prawda jest taka, że gdyby nasi zjednoczeni bohaterowie mieli za przeciwnika na przykład Kingpina, Killgrave’a, Diamonbacka czy Punishera, a nie jakąś Rękę, która okazała się najnudniejszą organizacją złoczyńców, to cały sezon wyglądałby inaczej. Z całym szacunkiem dla Sigourney Weaver, ale ona w tym wszystkim była najgorsza i całkowicie bezbarwna. To nawet Elektra, która niesamowicie irytowała, przynajmniej pokazała, że potrafi efektownie walczyć. Daredevil, Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist stworzyli ciekawą grupę superbohaterów, których oglądało się z przyjemnością, bo wytworzyła się między nimi interesująca chemia. Brakowało tylko akcji z prawdziwego zdarzenia, zapierającej dech w piersiach. A w ciągu ośmiu odcinków było tylko kilka takich momentów, bo większość czasu postacie spędziły na rozmowach, dyskusjach i budowaniu wzajemnego zaufania. I końcówka bardziej rozśmieszała niż emocjonowała. Szkoda, bo zapowiadał się świetny sezon z ulubionymi superbohaterami, a nie przyniósł żadnej frajdy. Mimo wszystko serial warto odhaczyć. Teraz czekamy na prawdziwą bombę od Netflixa/Marvela – „The Punisher”!

5. Preacher – 2. sezon

Drugi sezon “Preachera” był bardzo nierówny pod względem akcji. Raz potrafił wciskać w fotel i szokować makabrycznością, a innym razem nudził, jak na kazaniu. Z jednej strony przywołali do życia z kapitalnym skutkiem kilka sztandarowych postaci z komiksu (Herr Starr! Święty od Morderców!), ale sama historia ledwie zerka do materiału źródłowego. „Preacher” popada ze skrajności w skrajność, ale druga jego odsłona była zdecydowanie ciekawsza i zabawniejsza niż pierwsza seria. Czy serial jest warty obejrzenia? I tak i nie, to już kwestia gustu, czy kogoś pociągają klimaty gore polane czarnym humorem i ma na tyle dystansu do tego typu historii, że jest odporny na prowokacyjne, kontrowersyjne i dziwaczne motywy. Ja lubię tego typu porąbane (przepraszam za potoczność tego słowa, ale idealnie mi tu pasuje) seriale, więc mi się podobało. Mam nadzieję, że powstanie trzeci sezon, bo wciąż ma wiele dobrego do zaoferowania. A jeśli nie, to pozostaje komiks, który jest o niebo i piekło lepszy od serialu.


4. Fear the Walking Dead – 3. sezon

Dwa pierwsze sezony przyniosły falę narzekań na nieudolność i głupotę „Fear the Walking Dead”, a także nie było końca żartów o Januszach Survivalu i gromkiego śmiechu z popisów aktorskich Grażyny i pozostałych. Ale trzeci sezon podniósł poziom i jakość serialu (widać też, że AMC zainwestował więcej pieniędzy w spin-off „The Walking Dead”). Historia była interesująca i wciągająca, bardzo krwawa i makabryczna. Wyeliminowano wszechobecny chaos, zastępując go składną akcją, często o zaskakująco dużym rozmachu. „Fear the Walking Dead” nie ma litości i w trzecim sezonie pożegnaliśmy, aż dwóch głównych bohaterów oraz wiele ważnych postaci, które przewijały się w tej serii. Wciąż jednak twórców ponosi wyobraźnia i czasem niestety ich pomysły są idiotyczne, co sprawia, że wciąż serial jest brzydszą siostrą „The Walking Dead”. Ale idą w dobrym kierunku, więc cieszy mnie to, że w końcu z przyjemnością ogląda się tę produkcję, a nie tylko po to, aby zapełnić tęsknotę za zombie w czasie lata.


3. Twin Peaks – 3. sezon

Powrót po 25 latach zaliczył legendarny serial “Twin Peaks”. Już stare sezony wykazywały ponadprzeciętny surrealizm i dziwność, ale to co sobie Lynch wymyślił w dalszym ciągu historii nie mieści się w głowie. Nowy „Twin Peaks” to nie serial, lecz wizja artystyczna, którą trudno ogarnąć, a nawet doszukać się sensu. Ósmy odcinek trudno nazwać odcinkiem, ponieważ przez 90% jego trwania człowiek zadaje sobie pytanie, co właściwie ogląda na ekranie i czy może poznać dilera Lyncha, bo niewątpliwie dostarcza mu dobry towar. Powrócił ten charakterystyczny klimat „Twin Peaks”, może nawet czasem zbyt oldskulowy, jak na współczesne czasy. Kyle MacLachlan zagrał kapitalnie, choć musieliśmy długo czekać na powrót ulubionego agenta specjalnego Dale’a Coopera. Bardzo też cieszy powrót do serialu niemal wszystkich aktorów z głównej obsady. Warto też wspomnieć, że w „Twin Peaks” wystąpili gościnnie Eddie Vedder i Nine Inch Nails, gdzie premierowo zagrali swoje nowe piosenki. Szkoda tylko, że słynny twórca znowu pozostawił nas z mnóstwem pytań i zagadek, choć kilka tajemnic zdołał rozwiązać. Pozostał mały niedosyt, że David Lynch i Mark Frost nie zamknęli historii, aby pożegnać „Twin Peaks” owacją na stojąco, nie zaś mętlikiem w głowie. Mimo wszystko sezon był wspaniały, osiągając niedościgniony poziom dziwności w historii seriali telewizyjnych.

2. Rick and Morty – 3. sezon

Wiecie, w jaki sposób “Rick and Morty” zaistnieli w mojej świadomości? Podczas primaaprilisowego żartu, kiedy chciałam obejrzeć nowy odcinek „Samuraja Jacka”, a okazało się, że Adult Swim zaskoczył widzów premierowym epizodem trzeciego sezonu tej kreskówki. Po kilku miesiącach postanowiłam sprawdzić, co takiego fajnego jest w tym animowanym serialu dla dorosłych, który w rankingu iMDB zajmuje 7. miejsce tuż za „Breaking Bad”, „Kompania braci” czy „Grą o Tron”, a Filmwebu – 2. Pozycję (!). I stwierdzam, że kreskówka zasługuje na swój status fenomenu popkulturowego.

„Rick and Morty” w każdym odcinku zaskakuje inteligentnymi odwołaniami do kultury, filmów, seriali, często bawiąc się znanymi motywami w błyskotliwy sposób. Wbrew pozorom akcja jest ciągła i idzie do przodu (lub sięga do alternatywnej rzeczywistości), a przygody Ricka i Morty’ego w kosmosie emocjonują, fascynują barwnością i pomysłowością, bawią i śmieszą. Ale nierzadko wkradają się do serialu mroczniejsze, smutniejsze i poważniejsze tony. Niekiedy ta kreskówka może zaskoczyć głębszym, wręcz filozoficznym tekstem, a wszystko to przekazane często pod przykrywką wulgaryzmów, sarkazmu lub ciętego języka. Nie można też pominąć faktu, że „Rick and Morty” potrafi być bardzo krwawy i makabryczny, ale to tylko potwierdza, że ten barwny serial nie jest dla dzieci. Można się nawet zgodzić z jego twórcami, że jest przeznaczony dla inteligentnych osób (nie, nie uważam się za geniusza oglądając „Ricka i Morty’ego”).

Trzeci sezon potwierdził tylko genialność tej kreskówki. Pickle Rick? Evil Morty? Morty’s Mind Blowers? Same wspaniałe odcinki pełne humoru, akcji i błyskotliwości. I jak w każdym kultowym serialu, pojawiają się kolejne teorie związane z kilkoma wątkami przewijającymi się w ciągu trzech sezonów. Skoro tak ciepło piszę o „Ricku i Mortym” to czemu zajęli tylko drugie miejsce w tym rankingu? Bo ostatni odcinek sezonu zupełnie nie przypominał finału – to nie w stylu tego animowanego serialu, aby zawodzić swoich fanów. Szczególnie, że twórcy są perfekcjonistami, słuchają głosu internetu i nie pozwoliliby sobie, aby seria zakończyła się bez fajerwerków. Zresztą, należę do zwolenników teorii spiskowych, wierzących, że czeka nas jeszcze odcinek specjalny w święta, który będzie tym prawdziwym zamknięciem trzeciego sezonu. W każdym razie nie zmienia to faktu, że „Rick and Morty” to fantastyczna kreskówka, którą warto, a nawet trzeba obejrzeć!

1. Game of Thrones – 7. sezon

Z sezonu na sezon „Gra o Tron” staje się coraz lepszym serialem. Nie tylko ze względu na znakomitą historię, w której poszczególne wątki zaczęły się ze sobą zazębiać, ale również imponuje rozmach produkcji, w którą HBO inwestuje miliony dolarów. Nowy sezon zawiódł tylko pod jednym względem – miał tylko siedem odcinków… Ale za to jakich! Oglądaliśmy kapitalne bitwy (fantastyczne efekty specjalne!), gdzie smoki odgrywały kluczową rolę. Nie brakowało emocji, a akcja zapierała dech w piersiach. W końcu też główni bohaterowie skrzyżowali swoje ścieżki i doszło do bezpośredniej konfrontacji twarzą w twarz (nawet z Nocnym Królem!), co bardzo cieszyło. Podobały mi się również wewnętrzne żarty (Gendry i wiosłowanie!) i odniesienia, które każdego prawdziwego fana na pewno rozbawiły. Mimo, że ta seria była bardzo krótka nie czuję niedosytu, tylko pełną satysfakcję ze wspaniałego sezonu. Szkoda, że na ostatnie sześć odcinków będziemy czekać najprawdopodobniej do 2019 roku… ale będzie warto!


BONUSY:

Taboo – 1. sezon

Przyznam, że nie pociągają mnie klimaty błotnistego i stęchłego Londynu z początku XIX wieku. Ale nie mam w zwyczaju oceniać książki po okładce i wyznaję zasadę, że skoro serial ma wysokie i pozytywne oceny, to należy dać mu szansę i sprawdzić czy rzeczywiście oferuje ciekawą historię, bo tak naprawdę o to się zawsze rozchodzi. I niespodziewanie wciągnęły mnie intrygi pomiędzy Kampanią Wschodnioindyjską, księciem Królestwa oraz USA, gdzie dodatkowo wszystko mąci James Delaney, w którego wciela się sam Tom Hardy. Aktora kojarzyłam z kilku filmów (w zasadzie to po obejrzeniu po raz kolejny nowego „Mad Maxa” zdecydowałam się w końcu sięgnąć po „Taboo”), ale dopiero teraz mogłam zobaczyć w całej okazałości jego mistrzowski kunszt aktorski. Tom Hardy jest kapitalny i to na jego barkach opiera się cały serial. Natomiast, gdyby nie pozostałe postacie (obsada również pierwszorzędna!) to „Taboo” nie osiągnęłoby tak wysokiej jakości. Sama historia jest pełna tajemnic i mocno intryguje, bo dodatkowo wpleciono w nią motywy nadprzyrodzone oraz nieco makabry, które sprawiały, że serial nabrał mrocznego klimatu. Serial jest znakomity i żałuję, że obejrzałam go dopiero ponad pół roku po premierze… Ale lepiej późno niż później!

13 Reasons Why – 1. sezon

„13 Reasons Why” opowiada o nastolatce, która popełniła samobójstwo, a powody, dla których to zrobiła opisała na siedmiu kasetach. Z jednej strony ten serial potrafi wciągnąć, bo chcemy poznać przyczyny śmierci Hannah i co tak naprawdę popchnęło ją do tego czynu. Z drugiej niesamowicie irytował główny bohater, który ciągle tylko oceniał wszystkich naokoło, a sam nie był bez winy. Poza tym denerwująca jest sama koncepcja tego, że dziewczyna nagrała swoje wyznania, tylko po to, aby historia stała się ciekawsza dla widza. Na szczęście w tym świrowaniu nie zapomniano o głównym i bardzo poruszającym temacie serialu – samobójstwie. Twórcy podeszli do niego poważnie, eksplorując go z każdej możliwej strony i perspektywy. Każdy miał udział w tej tragedii, na którą złożyło się wiele elementów. Podoba mi się to, że dzięki temu serial skłania do refleksji i dyskusji, które bywały bardzo burzliwie na forach internetowych. Sama też mam swoje kontrowersyjne zdanie na ten temat, bo uważam, że Hannah w dużej części jest też sama sobie winna (nie odczytujcie tego, że „najłatwiej jest zrzucić winę na ofiarę” – to by było uproszczenie całej sprawy, a nie jest to tekst przeznaczony na szczegółowe wyjaśnienia). „13 Reasons Why” to bardzo dobry serial, warty uwagi, choć wciąż pod pewnymi względami naiwny. Prawdę mówiąc to nawet bardziej interesuje mnie, jak potoczy się dalszy ciąg tej historii w drugim sezonie, kiedy cała sprawa trafi do sądu, ponieważ może wyjść na jaw jeszcze więcej nieprzyjemnych rzeczy, a proces może przynieść wiele gorzkich wniosków. W tym serialu nic nie jest biało-czarne i to jest jego największą siłą. Czekam na nowy sezon!

2 Broke Girls – 6. sezon (finałowy)

Do szóstego sezonu byłam z „2 Broke Girls” zawsze na bieżąco, co czyniło serial jednym z tych, które oglądałam nieprzerwanie najdłużej i od samego początku, a to wąskie grono to było „Gra o Tron” oraz „Grimm” (już zakończone). To się zmieniło, kiedy wolałam oglądać fajniejsze tytuły, a dziewczyny musiały poczekać na letni serialowy sezon, aby się z nimi godnie pożegnać, bo to była niestety ostatnia seria. Początki były trudne, żeby nadrobić „2 Broke Girls”, ponieważ poziom humoru dramatycznie się obniżył w ostatnich sezonach, a szósty zaczął się także kiepsko i nie śmiesznie. Na szczęście po przebrnięciu kilku pierwszych odcinków poziom się podniósł, a dziewczyny znowu bawiły. Przyznam, że na ostatnim epizodzie leciutko się wzruszyłam – trochę z radości, bo twórcy zafundowali serialowi bardzo sympatyczne zakończenie, a także trochę ze smutku, że to już niestety koniec. Rzadko oglądam komedie, ale ta zawsze mi się podobała za celne, sarkastyczne, często sprośne komentarze o zmieniających się trendach w Nowym Jorku. Zawsze też kibicowało się Max i Caroline, żeby w końcu udało im się rozkręcić babeczkowy biznes. Pozostałe postacie również potrafiły rozśmieszyć (jedna z nich była Polką z pochodzenia, więc wiele żartów dotyczyło również naszego „dzikiego” kraju), choć nie zawsze tak samo skutecznie. „2 Broke Girls” miały swój urok. Będzie mi tego serialu brakować.

Haikyuu!! – 1-3. sezony

Między Ligą Światową, a Mistrzostwami Europy tak zatęskniłam za meczami siatkówki, że postanowiłam obejrzeć anime o tym sporcie. Przyznam, że podchodziłam bardzo sceptycznie do „Haikyuu!!”, ponieważ obawiałam się, że jak to Japończycy – na pewno tak udziwnią historię i grę, że nie będę mogła ścierpieć niszczenia mojej ukochanej dyscypliny. Bardzo pozytywnie się zaskoczyłam, bo autor wykazał się profesjonalną znajomością siatkówki, więc wielkiego świrowania i podkręcania wymian piłek nie było. Anime nie odbiega od rzeczywistości, a nawet można wychwycić wiele prawdziwych niuansów. Ponadto mecze licealnej drużyny Karasuno wciągały, pasjonowały i emocjonowały! A historia wcale nie opierała się na tym, że główna postać przechodzi drogę „od zera do bohatera” (jak to bywa w shonenach) i wszystko będzie wygrywać. Tak nie jest, a Hinata oraz Kageyama bez pozostałych członków drużyny oraz ciężkiego treningu i zbieranego doświadczenia nie zaszli by tak daleko. Warto wspomnieć też o świetnych, charakterystycznych postaciach (i doskonałym seiyuu), których przewija się w ciągu trzech sezonów mnóstwo. Ale każda wywołuje sympatię. Poza tym rysownicy odwalili kawał dobrej roboty, a muzyka podnosi adrenalinę. Zupełnie jakby się oglądało stojący na dobrym poziomie mecz siatkówki na żywo. Naprawdę warto zapoznać się z „Haikyuu!!” i dać się ponieść siatkarskim emocjom!

Luke Cage – 1. sezon

Niesamowicie męczyłam ten serial, dosłownie wmuszając go w siebie. Ale żeby była jasność – „Luke Cage” to bardzo dobra, klimatyczna produkcja Netflixa, którą zdecydowanie warto obejrzeć. Po prostu jak to mówi Rick Sanchez – „it’s not my cup of tea”, to nie moja bajka, nie moje klimaty. Doceniam ten serial za dbałość o szczegóły (ktoś zauważył, że Mariah pije polską wódkę Belvedere?), doskonale dobraną muzykę oraz aktorów, którzy świetnie wcielili się w swoje postacie. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w roli Luke’a Cage niż Mike’a Coltera, który od razu wzbudza sympatię. Znakomici w roli złoczyńców byli Erik LaRay Harvey (Diamonback) i Mahershala Ali (Cottonmouth). Tylko Alfre Woodard jako Mariah wyjątkowo irytowała. Historia też nie była najgorsza, choć mnie nudziła. „Luke Cage” ma swój styl i to w nim cenię najbardziej.




Son of Zorn – 1. sezon

„Son of Zorn” to bardzo specyficzna komedia, której głównym bohaterem jest… animowany Zorn. Ten wojownik, który przypomina He-Mana (moja znienawidzona kreskówka z dzieciństwa) postanowił odłożyć miecz na bok, osiąść w Orange County, aby zacieśnić więzi ze swoim synem, co oczywiście skutkuje wieloma zabawnymi nieporozumieniami. Nie jest to wybitny serial, ale nie można mu zarzucić braku pomysłowości czy humoru. Na początku faktycznie ciężko jest się przyzwyczaić do kreskówkowego Zorna w realnym świecie, ale cała sztuczność znika w miarę upływu czasu, ponieważ Jason Sudeikis, który podkłada mu głos sprawia, że ta postać ożywa. Co ciekawe jest bardziej wyrazisty niż pozostali aktorzy, którzy niestety nie grzeszą talentem. Myślę, że „Son of Zorn” został trochę niedoceniony przez widzów ze względu na swoją oryginalność, żeby nie powiedzieć dziwność. Jednak zapewnia on niezłą i lekką rozrywkę, która nadaje się idealnie do oglądania podczas obiadu, lecz niewątpliwie trzeba tę pozycję traktować bardziej jako sympatyczna ciekawostka, niż serial z cyklu „must-see”.

Źródła zdjęć: filmweb.pl oraz imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz