niedziela, 13 sierpnia 2017

Relacja: Przystanek Woodstock 2017

Mówi się, że na Przystanek Woodstock nie przyjeżdża się tylko dla muzyki, ale przede wszystkim dla wspaniałej, niepowtarzalnej atmosfery, którą tworzą uśmiechnięci, pozytywnie zakręceni ludzie. Po kilku latach w końcu i ja poczułam na własnej skórze, jak to jest bawić się na tej legendarnej, trzydniowej imprezie w Kostrzynie nad Odrą. Z całym przekonaniem stwierdzam, że w tych słowach nie ma ani odrobiny przesady i nie mam wątpliwości, że Przystanek Woodstock jest najpiękniejszym festiwalem świata!


Od kilku lat moje uczestnictwo w Przystanku Woodstock ograniczało się jedynie do ekranu komputera i live streamingu na Kręcioła TV (nawet napisałam relację). Ale w końcu nadszedł czas, że ruszyłam w trasę do Kostrzyna nad Odrą, aby na żywo poczuć niezwykłą atmosferę tego wielkiego festiwalu. Wiele się nasłuchałam, naczytałam i naoglądałam, więc jakieś pojęcie miałam w co się pakuję, ale i tak Przystanek Woodstock przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia.

Pierwsze co zrobiło na mnie kolosalne wrażenie to… ludzie. A raczej tłumy przemieszczające się między scenami, pasażami, namiotami, toi-toiami itd. Jedno jest wiedzieć, że na Przystanek Woodstock przyjeżdżają tysiące, a nawet setki tysięcy osób, ale drugie to zobaczyć na własne oczy te rzesze muzycznych maniaków. Wrażenie jest porażające, ale gdy już człowiek ochłonie i przyzwyczai się do tego oceanu ludzi to zaczyna dostrzegać ich barwność, luz i radość. Idąc przez na przykład pasaż handlowy wiele osób przybije ci piątkę, zaprosi do uścisku (kartoniki z napisem „free hugs”), spryska wodą (bo był upał), pomodli się za ciebie (bo nieopodal był Przystanek Jezus), zaprosi do wspólnego śpiewu, tańca lub jakiejś ulicznej gry w zbijanie puszek po piwie. I nie ważne czy masz na sobie koszulkę ulubionego zespołu, filmu, serialu, jesteś przebrany za krowę lub Spider-Mana, masz na głowie kapelusz z puszek czy nie masz butów albo łowisz ryby (?) w kałuży – wszyscy są dla siebie mili i uśmiechnięci. Jasne, że to pewnie kwestia poprawiania sobie nastroju zielonymi substancjami (no np. Leszkiem z piękną woodstockową grafiką na puszce), ale mimo wszystko nie spotkałam się z żadnym agresywnym zachowaniem (pewnie miałam szczęście), tylko ze szczerą otwartością i poczuciem humoru. Naprawdę nie mogłam oderwać wzroku od tych kolorowych ludzi, którzy potrafili się tak wesoło bawić. Mnie również nie schodził uśmiech z twarzy na ten widok.


Taką kwintesencją, jak niesamowity jest Przystanek Woodstock, który jednoczy ludzi, była ekipa (na polu namiotowym zameldowali się już w poniedziałek!), do której dołączyłam pierwszego dnia festiwalu. Usadowili się w alejce między namiotami, a jeden z chłopaków rozłożył karimatę, rozebrał się do kąpielówek, założył czapkę rasta, okrągłe okulary i… zaczął grać na fletni „No woman no cry”. I naprawdę świetnie mu to szło! Przed sobą postawił denko plastikowej butelki, a na kartoniku napisał: „zbieram na chorą córkę”. Uwierzcie mi, że uzbierał około 20 złotych, ale nie pieniądze są najważniejsze w tej historii, ale co się później wydarzyło. Do chłopaka po chwili dołączył gitarzysta ze swoim sprzętem (tak po prostu) i razem zaczęli grać kolejne kawałki. Potem przyłączyło się dwóch wokalistów i w taki sposób utworzył nam się zespół (byłby jeszcze perkusista, ale… nie miał bębna). Tak sami z siebie zagrali kilka utworów (m.in. „Wind of Change”), a potem się rozeszli w świetnych nastrojach. To jest właśnie Woodstock!

Oczywiście duże wrażenie zrobiła na mnie ogromna Duża Scena z telebimami, z której płynął idealny dźwięk. Została ona otoczona barierkami, ponieważ Woodstock uznano za imprezę o podwyższonym ryzyku. Nie potrafię ocenić czy to dobrze czy źle, bo nie mam porównania z poprzednimi latami, więc ten stan rzeczy nie wywoływał we mnie większych emocji. Ale faktycznie w tłumie słyszałam wiele negatywnych uwag. Dlatego w sobotę burmistrz Kostrzyna nad Odrą zezwolił na demontaż barierek, co wywołało falę radości i zadowolenia. Brawo!


Jeśli chodzi o aspekt muzyczny w tym roku na Przystanek Woodstock przyjechało bardzo dużo zespołów rockowo-metalowych, więc jak już opuściłam namiot, aby posłuchać dobrej muzyki, tak znikałam na kilka godzin, przemieszczając się między scenami, których było cztery plus jedna w lesie (Wiewiórstock). Oczywiście człowiek się nie rozdwoi, więc bardzo ważnym na festiwalu jest wyznaczyć sobie priorytety, aby stworzyć najbardziej satysfakcjonujący harmonogram występów poszczególnych zespołów, żeby jak najwięcej ich pooglądać i posłuchać. I tutaj też zderzamy się z rzeczywistością, ponieważ nawet jeśli sobie wszystko doskonale zaplanujemy na papierze, to i tak specyfika festiwalu to zweryfikuje. Bo nawet jeżeli nasze koncerty na poszczególnych scenach całkiem zgrabnie się zazębiają, gdzie można z danego gigu stracić zaledwie dwie-trzy piosenki, to problemy pojawiają się przy przemieszczenia się między scenami. O ile w normalnych warunkach zajęłoby to nam 5-10 minut, tak przy tych ogromnych tłumach, przejście z Dużej na Małą Scenę trwa dwa razy dłużej niż zazwyczaj. A wieczorami to nawet trzy, kiedy wszyscy zażywają kąpieli muzycznych i są stłoczeni na terenie festiwalowym. Przekonałam się, że warto wychodzić z namiotu wcześniej lub znaleźć pewne sprytne skróty. Taki urok imprezy, o którym warto pamiętać na przyszłość.

Mój pierwszy Przystanek Woodstock rozpoczęłam od koncertu The Kyle Gass Band. I chyba nie mogłam sobie wyobrazić lepszego otwarcia, ponieważ od zespołu emanowała pozytywna energia, gdzie nie brakowało charakterystycznego jajcarskiego podejścia. Jasne, że wolałabym zobaczyć Kage’a z Jackiem Blackiem i Tenacious D, ale Gass również potrafi rozbawić publiczność. Rock’n’rollowe brzmienie fajnie nastrajało woodstockowiczów, choć trochę miny zrzedły kiedy pod koniec koncertu spadł ulewny deszcz. Kolejna mądrość wyniesiona z festiwalu pod chmurką – zawsze noś przy sobie coś od deszczu (nie posłuchałam samej siebie… na Trivium zmokłam po raz drugi).


Następnie zagrali Amerykanie z Trivium. W sumie to był mój najważniejszy punkt Woodstocka, tzw. must-see. Chłopaki dali czadu na scenie, a pod nią bez ustanku pogowali fani zespołu. Z twarzy Matta Heafy’ego (wokalisty) nie schodził uśmiech, ale też łatwo mu nie było, kiedy już po pierwszym growlu miał później drobne problemy z czystym śpiewaniem. Usłyszeliśmy też nowy utwór „The Sin And The Sentence”, który zespół dosłownie kilka dni wcześniej udostępnił na swoim profilu, a na żywo wypadł równie potężnie. Świetny koncert, choć jak już wcześniej wspomniałam – tutaj też deszcze nikogo nie oszczędził. Ale kto by się tym przejmował?


Po kolejnej siarczystej ulewie (na szczęście już ostatniej) przyszedł czas na amerykańską grupę Prong. Pod Małą Sceną zrobiło się porządne błocko, ale to nie powstrzymało nikogo przed szaloną zabawą. Prawdę mówiąc to ten crossoverowo-thrashowy zespół na żywo brzmi bardziej energicznie niż na studyjnych kawałkach. Aż chciało się rzucić w ten wir pogowiczów i potaplać się w błocie… pod warunkiem, że miało się glany. W każdym razie Prong znalazł wspólny język z woodstockowiczami, a atmosfera i żywiołowa muzyka sprzyjała nieco brutalniejszej zabawie.

O północy z Mateuszem wybraliśmy się na The Dead Daisies, do których dołączyła Orkiestra Filharmonii Gorzowskiej oraz… gość-niespodzianka. Zastanawiałam się, czy orkiestra sprawi różnicę, a kawałki wzbogacą się o nowe brzmienie i faktycznie dodała nieco życia oraz pozytywnych wibracji. Podczas koncertu usłyszeliśmy kilka coverów, m.in. „Rockin’ in the Free World” Neila Younga, “Let It Be” The Beatles, “My Generation” The Who czy “Give Peace a Chance” Johna Lennona. A podczas “What A Wonderful World” dołączył… Titus! Duecik wyszedł bardzo fajnie, bo obaj panowie odpowiednio modulowali głosy. Z kolei na coverze “Helter Skelter” The Beatles pokojowy patrol rozwinął ogromną biało-czerwoną flagę, która wyglądała obłędnie. My przeskoczyliśmy pod sektorówkę, aby pomóc ją rozkładać. Zresztą było słychać po lekko łamiącym się głosie Johna Corabiego, że ten widok też zrobił na nim wrażenie. Z kolei mnie najbardziej podobał się cover Deep Purple – „Highway Star”. Koncert zakończył się “Rockin’ in the Free World” Neila Younga.


Pierwszy dzień na Przystanku Woodstock porządnie mnie zmęczył, bo już sama podróż dała mi w kość (nic przyjemnego jechać 7 godzin w nagrzanym pociągu, gdzie w takim Wrocławiu było 35 stopni). Warto pamiętać, aby oszczędnie dysponować siłami, kiedy kolejny dzień zapowiada się jeszcze bardziej intensywnie. Piątek zaczęłam spokojnie od wizyty w namiocie ASP. Od kilku lat oglądałam transmisje z Akademii Sztuk Przepięknych i zawsze marzyło mi się, aby wziąć w takim spotkaniu udział. Najbardziej zależało mi (ze względu na swoją profesję) na wywiadzie z prezenterem Maciejem Orłosiem, a jeszcze spotkała mnie przyjemność, że rozmowę prowadził Piotr Kraśko. 1,5 godziny minęło jak z bicza strzelił. Panowie (obaj byli redaktorzy TVP) odpowiadali na pytania ciekawie, często opowiadając zabawne, a także wstrząsające historie, że aż włosy jeżyły się na głowie. Może trochę propagandowo mówili o Przystanku Woodstock, ale jak dla mnie wypowiadali obiektywne opinie zgodne z ich sumieniem. Najbardziej podobał mi się moment na zakończenie, kiedy prowadzący poprosił, aby najpierw namiot dał głos, a później ludzie na zewnątrz oglądający rozmowę na telebimie. Zszokowała mnie ilość osób poza pomieszczeniem, ponieważ było ich ze trzy razy więcej. Wow!


Przekonałam się również, że podczas takiego festiwalu istotną rzeczą jest odpowiednie odżywianie się. Skądś trzeba brać siły na zabawę, a samym piwem człowiek się nie wyżywi. Jasne, że można zaopatrzyć się w Lidlu w świeży chleb i inne produkty, ale od rana kolejki ciągnęły się na godzinę stania (a były dwa wejścia!), więc na zakupy najlepiej chodzić w czasie koncertów. Ja posiłkowałam się w Pokojowej Wiosce Kryszny. Kto nie obawia się żołądkowych rewolucji, że ryżowe produkty zepsują mu festiwal to szczerze polecam, bo tanio i pożywnie, choć na pierwszy rzut oka nie wyglądają zachęcająco.


Mając jeszcze trochę czasu przed koncertami wybrałam się na warsztaty z Tomkiem Michniewiczem do namiotu ASP. A Mateusz ruszył w las do Wiewiórsceny, gdzie imprezował ZENEK. Po ciekawym warsztacie, który akurat mnie nie zaskoczył tematyką (mogę się nazwać licencjonowaną ekspertką od twórczości tego dziennikarza-podróżnika), rozpoczęłam już na dobre kolejny koncertowy dzień. Heavymetalowy Orange Goblin nie podbił mojego serca, więc po ich występie udałam się w stronę Kryszny, aby zobaczyć Carrion i odkupić swoje winy za spóźnienie się podczas ich supportu przed Three Days Grace. Chłopaki dali doskonały koncert, podczas którego klawiszowiec znowu skradł całe show. Zabawa była świetna, choć grząska, piaskowa nawierzchnia nieco ograniczała ruchy.


Później znowu przemieszczałam się w stronę Dużej Sceny, aby pobawić się na New Model Army, mojego kolejnego obowiązkowego koncertu na tegorocznym Przystanku Woodstock. Zagrali kilka swoich szlagierów, jak „51st State” i „Here Comes the War”. Jednak ja najbardziej czekałam na moje ulubione „Vagabonds”. Przed rokiem na koncercie w Katowicach niestety tego hitu nie wykonali, więc obiecałam sobie, że jak zespół pojawi się w Polsce to znowu będę wypatrywać tego utworu. Ale przyznam, że nie spodziewałam się usłyszeć „Vagabonds” przy okazji Woodstocku, na tak wielkiej imprezie, w takich wspaniałych okolicznościach. Cieszyłam się ogromnie, więc świętowałam ten moment solidnym pogo. Pięknie! Choć wydaje mi się, że podpadli Jurkowi Owsiakowi, ponieważ ani nie było wspólnego zdjęcia, ani bisów, ani śpiewania tradycyjnego „Sto lat”. Szkoda.


Po New Model Army przemieściłam się na Małą Scenę, aby zażyć nieco ostrzejszych dźwięków Annisokay. Metalcore w wykonaniu Niemców porwał do zabawy wielu woodstockowiczów, a muzyka aż uderzała po żebrach. I bardzo dobrze, bo dali czadu. Następnie na rozkładówce byli Szwedzi z Amon Amarth (pominęłam Hey, aby się nawodnić, a jeszcze po drodze zahaczyłam o Hot Water w Strefie Lecha). Nie jestem fanką tego zespołu, zupełnie do mnie nie przemawia mimo, że klimaty tolkienowsko-wikingowe bardzo lubię. Ścisk panował niesamowity, więc ciężko było nawet się pobawić. Przynajmniej show było fantastyczne, kiedy co jakiś czas na scenie walczyli ze sobą wojownicy oraz efekty pirotechniczne często dawały o sobie znać, a na koniec nawet pojawił się wielki smok! Nie odmówię im efekciarstwa, ale muzycznie mnie do siebie nie przekonali, a liczyłam na to, że jak usłyszę ich na żywo to się to zmieni. Nie tym razem.



Po Amon Amarth bardzo ciężko było się przemieścić w stronę Małej Sceny, gdzie już grali od pół godziny Counterfeit. Brytyjczycy okazali się bardzo przystojnymi młodzieńcami (stąd taka liczba dziewcząt przy barierkach). Ale o urodzie Jamiego Bowera przekonałam się dopiero po kilku minutach, kiedy w końcu wydostał się z tłumu, ponieważ na jednej z piosenek postanowił przeskoczyć barierki. Podobnie jak Annisokay, chłopaki nie oszczędzali się, dając z siebie wszystko. Grali znakomicie, więc szkoda, że miałam okazję usłyszeć tylko kilka numerów.


Prawdę mówiąc Archive było mi obojętne, ale wypadało posłuchać i zobaczyć, jak wygląda ich show. Faktycznie było klimatycznie, różnorodnie, choć ludzi zdecydowanie mniej niż na Amon Amarth. W zasadzie to był mój ostatni koncert na Przystanku Woodstock nie licząc słuchania bezpośrednio z namiotu Końca Świata oraz Lemon.

Choć na Przystanek Woodstock przyjechałam na zaledwie dwa dni to zdążyłam złapać bakcyla tej wielkiej i niezwykłej imprezy. Kiedy wróciłam do domu, po skądinąd przyjemnej podróży pociągiem, od razu zatęskniłam za Kostrzynem nad Odrą. Jasne, że nie wszystko jest tam idealne. Aby dostać się pod prysznic (płatny lub darmowy) trzeba odstać swoje (co najmniej godzinę). Ale kolejki były praktycznie wszędzie: do Lidla, do strefy Lecha, do wejścia na teren koncertu (tu akurat wszystko szło sprawnie), do SiemaShopu, do posiłków u Kryszny. Oczywiście do toi-toiów było podobnie, ale przyznam, że przygotowywałam się na bardziej traumatyczne przeżycia. A tak naprawdę jak na taką liczbę ludzi z nich korzystających było znośnie (codziennie rano przyjeżdżała ekipa czyszcząca), choć zapachy czasem odrzucały. Najbardziej raziły mnie jednak sterty śmieci walające się… wszędzie (poza Pokojową Wioską Kryszny). Ale do tego trzeba przywyknąć (pewnych rzeczy się też nie odzobaczy), bo jeśli nie obniży się swoich standardów życiowych, to cały wyjazd na Przystanek Woodstock nie sprawi żadnej frajdy. Póki festiwal jest darmowy, trzeba przyjmować taki stan rzeczy, a wcale tak dramatycznie i tak nie jest.


Cieszę się, że w końcu udało mi się wziąć udział w Przystanku Woodstock. To wielkie przeżycie, które idealnie ładuje przysłowiowe akumulatory pozytywną energią. Ten festiwal przywraca wiarę w ludzi, a także przekonuje, że w Polsce są miejsca, gdzie można się swobodnie i bez oporów pobawić, powygłupiać, pośmiać, a wszystko to w pokojowej atmosferze. A wszystkich łączy wspaniała muzyka. Nie ma innej opcji – WRACAM ZA ROK!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz