poniedziałek, 15 maja 2017

Eurowizja 2017 – podsumowanie

Tegoroczny Konkurs Piosenki Eurowizji udowodnił, że wobec wszechobecnej wtórności, monotonii i kiczu tej imprezy, wciąż potrafią wygrywać utwory, które nie są banalne tylko urzekają swoim klimatem i szczerą prostotą. I tak nie zmienia to faktu, że Eurowizja staje się coraz nudniejsza.



62. Konkurs Piosenki Eurowizji odbywał się w Kijowie na Ukrainie, dzięki zeszłorocznemu zwycięstwu Jamal w stolicy Szwecji. W tym roku po raz pierwszy w swojej historii uczestnictwa w imprezie wygrała Portugalia, którą reprezentował Salvador Sobral. Zdecydowanie jego występ należał do najoryginalniejszych na tle wszystkich wykonawców. I nie wyróżnił się dlatego, że zszokował widzów ekstrawaganckim wyglądem, nie zaprezentował imponującego czy kolorowego show, ani też nie wykazał się głosem, który zwalał z nóg. Salvador wystąpił na malutkiej scenie po środku hali i oczarował słuchaczy piosenką „Amar Pelos Dois”, która tak pięknie nawiązywała do portugalskiego fado. Przez 3 minuty trwania utworu mogliśmy się poczuć jak uczestniczy musicalu albo bajki Disneya. Nie było w tym krzty fałszu czy pozerstwa, tylko prawdziwe artystyczne przesłanie. Ten kameralnym, wręcz minimalistyczny występ to niemal protest-song przeciwko popowej tandecie na jedno kopyto. Przyznam, że piosenka sama w sobie nie podbiła mojego serca. Owszem, uważam ją za naprawdę piękną, zjawiskową kompozycję, ale na pewno nie będę jej słuchać z uśmiechem na ustach jak choćby „Heroes” Månsa Zelmerlöwa czy „Hard Rock Hallelujah” zespołu Lordi. Jednak doceniam to, że Europa wybrała piosenkę śpiewaną w ojczystym języku (po portugalsku), a także, że wybór nie został podyktowany polityką czy wzajemnymi sympatiami między krajami. Jak na standardy Eurowizji wygrała… sztuka.

Mimo, że przewaga Portugalii nad Bułgarią w ostatecznym rozrachunku była miażdżąca (143 pkt), to i tak widzowie z całej Europy czekali do samego końca na ogłoszenie zwycięzcy (nowy system przyznawania punktów znowu się sprawdził). Czytając komentarze na Twitterze zauważyłam, że głównie młodzież zachwycała się występem… a raczej urodą, 17-letniego Kristiana Kostowa. Przyznam, że piosenka „Beautiful Mess” też jest całkiem niezła, bardzo klimatyczna, a chłopak również posiada przyjemną barwę głosu. Nie potrzebował nawet niesamowitej grafiki na ogromnych telebimach na scenie, aby olśnić telewidzów. Jak najbardziej zasłużył na tak wysokie miejsce w tej edycji Eurowizji. 

Z kolei Mołdawia nie spotkała się ze zbyt dużą przychylnością jury poszczególnych krajów, tracąc 272 pkt do Portugalii po tej części przyznawania not. Dopiero po punktach otrzymanych od widzów wskoczyli na podium tegorocznego Konkursu. „Hey Mamma” wykonywana przez SunStroke Project to idealny przykład eurowizyjnej piosenki – banalny refren, charakterystyczny układ taneczny, łatwe do zapamiętania elementy występu (saksofon), ładne twarze i stary trick ze zmianą ubioru (już w 2002 roku Marie N z Łotwy z numerem „I Wanna” podbiła w ten sposób Eurowizję). Czego chcieć więcej? Widać, że pewni ludzie poświęcili wiele czasu na zbudowanie image’u, doceniam to, ale piosenka okazała się za słaba.


W pamięć zapadli mi na pewno Włosi, wielcy faworyci Eurowizji, którzy zajęli ostatecznie 6. miejsce. Piosenki „Occidentali’s Karma” Francesco Gabbani w ogóle nie zapamiętałam, ale… goryl jak najbardziej zwrócił moją uwagę. Szwecję również pamiętam ze względu na bieżnię na scenie i podobieństwo do boysbandu Take That! Piosenka „I Can’t Go On” także kompletnie mi umknęła, ale widać było, że skomplikowany układ taneczny sprawiał trudność w śpiewaniu Robinowi Bengtssonowi, ponieważ zupełnie zapomniał o uwodzicielskim uśmiechu, który „kupiłby” mu więcej głosów. Ale szwedzki występ był jak zwykle profesjonalny i dzięki temu zajęli 5. miejsce. Dużo ciepłych słów zebrała również Belgia, która zajęła 4. miejsce. Jednak 17-letnia Blanche, pozbawiona zupełnie emocji, z niezłą piosenką „City Lights” była nudna jak flaki z olejem, więc miejsce tuż poza podium jest jak najbardziej uzasadnione.

Poza tym na pewno wyróżniła się rumuńska piosenka, gdzie wokalistka jodłowała (co ciekawe głos miała podobny do Shakiry), a także Chorwacja z Jacquesem Houdekiem, człowiekiem o dwóch głosach, w którym polscy internauci zobaczyli Arnolda Boczka. Również Azerbejdżan zapadł mi w pamięć z powodu faceta na drabinie z głową konia, ale bardziej rozbawił mnie komentarz pana Orzecha, że śpiewają o sobie, że są szkieletami „…ale aż tak chudzi nie byli”.

Polska zajęła w Eurowizji 5. miejsce od końca i tym razem słusznie Europa oceniła naszą reprezentantkę. Kasia Moś naprawdę dobrze zaśpiewała piosenkę „Flashlight”, prezentując kawał głosu i do tego podkreślając swoje wdzięki. Tylko numer był zbyt nijaki, żeby osiągnąć z nim coś więcej niż awans do finału, który i tak jest wielkim sukcesem. Wstydu nie było, ale cudu na miarę Michała Szpaka, czyli przesunięcia się z ostatniej pozycji na ósmą po głosowaniu widzów, też nie doświadczyliśmy.


Jeżeli o chodzi rockową stronę Eurowizji to jedynie Ukraina zdecydowała się na taką stylistykę. Gospodarza imprezy reprezentował zespół O.Torvald z całkiem niezłą piosenką „Time”. Najbardziej podobał mi się ten cięższy moment w końcówce kawałka, który na pewno nie spotkał się ze zrozumieniem eurowizyjnych widzów kochających pop. Raczej nie ma co się spodziewać powtórki z Lordi, ale próbować trzeba.


Od kilku lat Konkurs Eurowizji staje się coraz nudniejszy pod względem muzycznym, co jest wynikiem wprowadzenia półfinałów, przez które muszą się przebijać niemal wszystkie kraje. Dla widowiska dobrze, że odpadają te słabsze numery bez pomysłu i polotu, ale z drugiej strony… obecnie w Eurowizji brak zaskoczeń. Może zabrzmieć to prowokacyjnie, ale brakuje mi tej kiczowatości, czyli występów, które są tak głupie, że aż fajne. Przykładem może być choćby Verka Serduchka (drugie miejsce w 2007 roku), która/y pojawiała się co jakiś czas podczas transmisji. Nawet jeśli po jakimś czasie jej tańce zaczynały już irytować to jej wejście ożywiało od razu całe show i trudno było się nie uśmiechnąć na wspomnienie absurdalności tego wykonawcy. Tak naprawdę pośmiać można było się tylko podczas komentarzy Artura Orzecha, które wyrywały widzów z półsnu. Nawet występy po zaprezentowaniu się wszystkich państw nudziły niemiłosiernie (gołe pośladki podczas występu Jamal? Na pewno ustawka…), podobnie jak sami prowadzący. Na szczęście strzałem w dziesiątkę okazało się zaproszenie Månsa Zelmerlöwa, który szkolił ukraińskich prowadzących w specjalnie przygotowanym filmiku. Sympatyczny Szwed urodził się do roli prowadzącego Eurowizję – niech powróci też za rok!


Poza tym cała impreza odznaczała się bijącą po oczach bezbarwnością i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Na 26 uczestniczących krajów tylko reprezentanci 6 państw ubranych było w stroje inne niż białe lub czarne (2 czerwone sukienki, jedna złota, jedna łososiowa, jeden fioletowy garnitur i zespół ubrany na szaro). Nie słyszałam czy Ukraina narzuciła taki stonowany styl wszystkim krajom, ale bardzo to przygasiło show. Eurowizja ma być apolityczna (z tego też powodu wyrzucono Rosję), ale nie mam wątpliwości, że takie działania również zostały podyktowane napiętą sytuacją międzynarodową i wewnętrzną państwa. Szkoda, że odbiło się to negatywnie na odbiorze przeze mnie tej imprezy.

Szczerze przyznam, że nic mi się nie spodobało podczas tegorocznego Konkursu Piosenki Eurowizji. Ani jedna piosenka nie wpadła mi w ucho, żaden występ wizualnie mnie nie zachwycił, ani nie zaskoczył. Niby poziom artystyczny (!), poszedł w górę, ale przez to niemal wszyscy brzmią teraz identycznie. I właśnie dlatego zwyciężył Portugalczyk! Nie wygrała najlepsza piosenka, lecz wyjątkowy występ, który otarł się o magię na tle pozostałych plastikowych wykonawców z całej Europy. Gratuluję Portugalii i mam nadzieję, że za rok stworzą piękne, pogodne, kolorowe show, które nie będzie tak nijakie i usypiające, jak 62. edycja Eurowizji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz