wtorek, 20 grudnia 2016

Relacja: Billy Talent zagrali w Warszawie! (13.12.2016, Progresja)

13 grudzień to ważna data w polskiej historii, która jest związana z ogłoszeniem stanu wojennego 35 lat temu. Ale dla fanów Billy Talent ten dzień oznaczał kolejne spotkanie z ulubionym zespołem oraz doskonałą zabawę przy nowych, jak i starszych utworach. W roli supportu zagrali: The Dirty Nil oraz Monster Truck.



To była prawdziwa kanadyjska inwazja tego wieczoru w Progresji! Najpierw na scenę wyszli panowie z The Dirty Nil, których muzyka, choć niewątpliwie jest pełna energii (taki trochę rock’n’roll z przewagą punk rocka) to spotkała się z dość chłodnym przyjęciem warszawskiej publiczności. Może to kwestia mroźnej pogody w stolicy lub klimatyzacji podkręconej na maksa i ludzie się jeszcze nie zdążyli rozgrzać. Ale ja skłaniałabym się raczej do tezy, że po prostu temu trio brakuje ognia na scenie (tego metaforycznego oczywiście). Mimo, że przystojne z nich chłopaki, mają luz (te balony z gumy do żucia) i lubią efekciarstwo (przezroczysta gitara) to na dłuższą metę ich muzyka nudzi. Jeśli kogoś zatrzymały demonstracje w Warszawie lub sam w nich uczestniczył i w rezultacie nie udało mu się zobaczyć The Dirty Nil – niczego nie stracił.

Za to Kanadyjczycy z Monster Truck pokazali na czym polega prawdziwy rock’n’roll! Wskoczyli na scenę i swoim zapałem nieco rozruszali liczną już wtedy publiczność. Mieszanka southern rocka i hard rocka z domieszką bluesa (!) wywoływała spontaniczne reakcje ludzi, którzy chętnie klaskali do rytmu. Jednak ten żywioł na scenie dość szybko się wypalił i w ich występ wkradła się monotonia. Już nawet przebieżki roznegliżowanego gitarzysty, Jeremy’ego Widermana, nie dawały tyle radości, co na początku. Na szczęście pod koniec koncertu pojawiły się bardziej chwytliwe i znane kawałki zespołu, które publika kojarzyła, więc brawa na pożegnanie były hojniejsze niż w przypadku poprzedników.

Ale to Billy Talent był niezaprzeczalną gwiazdą wieczoru. Od pierwszych utworów „Devil in a Midnight Mass”, “This Suffering” i “This Is How It Goes” w Progresji nie było osoby, która nie dałaby się ponieść energetycznej muzyce Kanadyjczyków.  Na żywo bardzo dobrze wypadły nowe kawałki z płyty „Afraid of Heights”: „Big Red Gun” i “Ghost Ship of Cannibal Rats”, ale to hard rockowy “The Crutch” i poprockowy “Leave Them All Behind” fani podśpiewywali naprawdę głośno. Zresztą, taka prawdziwa żywiołowa zabawa zaczęła się od poprzedzającego je “Rusted from the Rain”, kiedy Ben Kowalewicz zrzucił białą kamizelkę, a jego głos zdążył się już porządnie rozgrzać.

Świetnie zabrzmiał “Pins and Needles”, po którym zespół zaprosił na scenę niespodziewanego gościa – Aarona Solowoniuka! Z powodu nawrotu choroby perkusisty na trasie zastępuje go Jordan Hastings, ale podczas spokojniejszego numeru „Surrender” oddał swoje miejsce za garami koledze, dla którego był to pierwszy występ od dłuższego czasu. To był bardzo emocjonalny moment podczas koncertu, po którym muzycy wpadli sobie w objęcia, a klub wypełniła burza szczerych braw dla pewnie też trochę wzruszonego Solowoniuka.


Atmosfera w Progresji była niesamowicie pozytywna, a im dalej w las tym było tylko lepiej. Podczas „Saint Veronika”, „Surprise Surprise” czy „Afraid of Heights” nie brakowało ścianek, pogo i śpiewania z wokalistą. Kowalewicz zresztą też szalał na scenie w swoim stylu, nakręcając jeszcze bardziej publikę. Kapitalna zabawa trwała podczas przebojowego „Louder Than the DJ”, gdzie wszyscy wykrzykiwali refren, skakali oraz klaskali do rytmu. Frontman w tym czasie zebrał od fanów wszystkie kartki i plakaty związane z tą rock’n’rollową piosenką i porozwieszał je po całej scenie. Bardzo sympatyczny gest trzeba przyznać.

Całe to szaleństwo trwało dalej na uwielbianych przez publiczność „Devil on My Shoulder” i „Red Flag”. Pogo, ścianki, zdzieranie gardła powtarzając za wokalistą „over and over!” – nikt się nie oszczędzał w Progresji.

Na bis Billy Talent zostawili największe hity. „Fallen Leaves”, na który bardzo czekałam, zabrzmiał genialnie – wszyscy śpiewali słowa piosenki. Choć publika ociekała potem i dyszała ze zmęczenia z nadmiaru wrażeń to paradoksalnie na „Try Honesty” nikomu nie zabrakło energii. Utwór „Viking Death March” idealnie zakończy ten wspaniały, żywiołowy koncert.

Choć to moje pierwsze spotkanie na żywo z Billy Talent i domyślałam się, jak wyglądają ich koncerty, to i tak przerośli moje wyobrażenia. Występ był fantastyczny, publiczność znakomita (zapełniony klub po brzegi), a atmosfera fenomenalna. Często po genialnych koncertach mówi się, że ładują przysłowiowe baterie pozytywną energią, która trzyma jeszcze przez wiele dni, a czasem tygodni i to był właśnie jeden z nich. Nie mogę się doczekać powrotu Billy Talent do Polski, a to, jak zapowiadali muzycy, może się wydarzyć już w następnym roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz