środa, 20 lipca 2016

Relacja: Iron Maiden we Wrocławiu! (03.07.2016, Stadion Miejski)

Bruce Dickinson wspomniał, że pierwszy koncert Iron Maiden we Wrocławiu odbył się w 1984 roku, żartując przy okazji, że zdecydowana większość fanów obecnych na Stadionie Miejskim urodziła się po tej dacie. I na pewno miał rację, bo muzyka Ironów łączy pokolenia, przyciągając na występ tysiące miłośniów heavy metalu. A jeśli wierząc słowom frontmana, był to największy koncert Iron Maiden w Polsce (ponad 40 tys. ludzi), a na pewno jeden z najlepszych w ostatnich latach.


Atmosferę wyjątkowego wydarzenia we Wrocławiu wyczuwało się od samego rana. Miasto opanowały czarne koszulki Iron Maiden z wizerunkiem maskotki zespołu, czyli Eddie’go w kilkudziesięciu odmianach. A i pogoda jakby postanowiła się dostosować do imprezy na otwartym stadionie, bo ani nie było upalnie, ani nie padało – w sam raz na koncert legend heavy metalu.

Pierwszym zespołem, który zameldował się na ogromnej scenie był The Raven Age. Wtajemniczeni mogli mieć pewne wątpliwości, co do grupy, która supportuje Ironów na całej trasie „The Book Of Souls”, ponieważ nie trudno się domyślić, że decydującym czynnikiem doboru był fakt, że jednym z założycieli zespołu jest George Harris, czyli syn basisty Iron Maiden. Ale okazało się, że młodzi muzycy potrafią dać czadu na scenie, a ich utwory brzmią naprawdę dobrze. „The Death March”, “Salem’s Fate” czy „Angel in Disgrace” zostały docenione przez publiczność. Szkoda tylko, że nagłośnienie było zaledwie znośne, bo znacznie przyjemniej słuchałoby się mocnego głosu wokalisty Michaela Burrougha, który umiejętnie podgrzał ludzi przed kolejnymi gwiazdami.

Po niedługim czasie oczekiwania na scenę wyszedł, a w zasadzie wskoczył, zespół Anthrax, czyli przedstawiciel popularnej „Wielkiej Czwórki Thrash Metalu”. Podobnie jak Iron Maiden, upływ czasu zupełnie nie wpływa na żywiołowość grupy podczas występu. Grali jakby pierwszy przyjechali do Polski, a przecież powrócili do naszego kraju zaledwie dwa lata po festiwalu Sonisphere w Warszawie. Frank Bello i Scott Ian nieustannie skakali ze swoimi gitarami, a Joey Belladonna ciągle machał i pobudzał fanów do jeszcze większej zabawy (nawet nagrodził pierwsze rzędy puszką piwa). Sceniczne zaangażowanie muzyków udzielało się publiczności, która również szalała w pogo. Z nowej płyty „For All Kings”, którą zespół promuje na obecnej trasie koncertowej, zagrali „You Gotta Believe”, „Evil Twin”, „Breathing Lightning”. Jednak więcej entuzjazmu wywołały starsze, brawurowe kawałki, takie jak „Got the Time”, „Caught in a Mosh”, „Fight ‚Em ‚Til You Can’t” czy „Antisocial”. Koncert zakończył się kultowym utworem „Indians”, które fani ochoczą odśpiewali wraz z wokalistą. Tym razem nagłośnienie było zdecydowanie lepsze, dzięki czemu będziemy pozytywnie wspominać ten krótki, ale niezwykle energetyczny występ Anthraxu w Polsce.

Tradycyjnie już przed rozpoczęciem koncertu Iron Maiden, na dźwięk „Doctor Doctor” zespołu UFO, publiczność ogarnęła euforia, bo to znak, że za moment muzycy wyjdą na scenę. Na ogromnych, wysokiej jakości telebimach pojawiło się krótkie video otwierające występ promujący najnowsze wydawnictwo zespołu, czyli „The Book of Souls”. I po chwili zobaczyliśmy zakapturzonego Bruce’a Dickinsona na podeście przy czarze z ogniem, śpiewającego pierwsze wersy utworu „If Eternity Should Fail”, po czym cała płyta oszalała z podniecenia. Kolejny i szybki singiel „Speed of Light”, również pochodzący z ostatniej płyty, poniósł publikę do wspólnej zabawy, mimo niesamowitego ścisku, jaki panował w Golden Circle. Trudno było nawet wyciągnąć ręce do oklasków, ale i tak radość wśród fanów była ogromna.

Fantastyczne „Children of the Damned”, pochodzące ze sławnej płyty „The Number of The Beast”, fani donośnie odśpiewali, co zostało docenione przez Bruce’a Dickinsona. Zapowiadając kolejny ”Tears of a Clown” powiedział, że polscy fani są tak głośni, że na pewno ich słychać tam na górze, gdzie znajduje się teraz Robin Williams, któremu hołd złożył Steve Harris właśnie tym utworem.

Mimo, że „The Red and the Black” to najdłuższa kompozycja Iron Maiden tego wieczoru (ponad 13 minut), sprawdziła się zaskakująco dobrze podczas koncertu. Chóralne śpiewanie głównego, bardzo melodyjnego motywu rozkręciło publiczność, a wielokrotne zmiany rytmu uradowały miłośników gitarowego brzmienia, jakże charakterystycznego dla Maiden. Ale prawdziwe szaleństwo pod sceną wywołało uwielbiane „The Trooper” z wywijającym brytyjską flagą Bruce’em Dickinsonem i standardowym owijaniem nią głowy Janicka Gersa, który jak zwykle bezbłędnie odegrał swoją partię. Podobnie było na “Powerslave”, podczas którego wokalista paradował we wrestlingowej masce, co trochę psuło efekt mroczności tej piosenki.

Ale to nie był koniec sympatycznych wygłupów Bruce’a Dickinsona podczas koncertu. Na „Death or Glory” zawzięcie walczył z owiniętą wokół jego szyi pluszową małpką, a żeby było weselej wprowadził nowy ruch dla fanów, którzy w trakcie wersu “climb like a monkey” wymachiwali rękoma, jakby się wspinali. Wyglądało to przezabawnie.

Znakomity „The Book of Souls” poprzedziła przemowa frontmana, który wspominał o burzliwej historii Wrocławia, ale jego wywód został przerwany, przez podanie informacji o wyniku toczącego się w miedzy czasie ćwierćfinałowego meczu Francja-Islandia na Mistrzostwach Europy (w tamtym momencie 4:0, ostatecznie zakończonego 5:2 dla gospodarzy). Przy okazji Harris podpowiedział Bruce’owi, że w piłkarskim meczu między zespołem, a polskimi dziennikarzami był wynik 10:1. I skoro już była mowa o liczbach to również został wypomniany wiek Nico McBrainowi, który przed miesiącem obchodził 64 urodziny, na co polscy fani zareagowali nie inaczej jak odśpiewaniem „Sto lat”. „The Book of Souls” to był moment, w którym na scenie pojawił się imponujący, chodzący Eddie na wzór okładki albumu, pokazujący różne nieprzyzwoite gesty w stronę publiczności i walczący z Janickiem Gersem. Co ciekawe w show zaangażował się także Bruce, który wyrwał krwawiące serce Eddie’mu, a następnie wyrzucił je w stronę pierwszych rzędów.

Po dłuższej nieobecności do setlisty powrócił legendarny utwór „Hallowed Be Thy Name” (kosztem „Run to the Hills”), który fani przywitali bardzo entuzjastycznie i emocjonalnie. Jeżeli ktoś miał wątpliwości, czy wokal Bruce’a Dickinsona po chorobie stracił ze swojej mocy, to wszystkie je rozwiała końcówka, gdzie wokalista przez dobre 20 sekund wyciągał głos na jednym oddechu, jak za dawnych lat.

Aby podtrzymać mroczniejszy klimat tej części koncertu, usłyszeliśmy „Fear of the Dark”, które przyprawiło o ciarki na plecach, kiedy ponad 40 tysięcy ludzi odśpiewywało chóralnie melodię oraz słowa piosenki. Myślę, że natężenie głośności było w tym czasie największe w trakcie całego koncertu. Absolutny killer.

Na koniec zespół zagrał „Iron Maiden”, gdzie zza sceny wyłoniła się wielka głowa Eddie’ego. Niestety dmuchana maskotka grupy tym razem nie robiła dużego wrażenia, a nawet wyglądała dość kiczowato, w porównaniu do innych wersji z poprzednich tras koncertowych. Za to o wiele lepiej prezentował się rogaty diabeł podczas „The Number of the Beast”, który usłyszeliśmy na bis.

Niestety po tej krótkiej przerwie dla zespołu, posypało się nagłośnienie. Na szczęście nie na tyle, aby nie rozpoznać „Blood Brothers”, gdzie solówka Janicka Gersa została znacząco stłumiona. Jakby tych problemów było mało to w zamykającym koncert „Wasted Years” gitarzyści poplątali się w kablach, psując przy tym statyw z mikrofonem Adriana Smitha. Bruce próbował jeszcze ratować sytuację, ale tylko pogorszył sprawę, bo zamiast skupiać się na śpiewaniu, przepraszał za nieudolną pomoc. Każdemu zdarzają się wpadki, a ta była całkiem zabawna, choć trochę zabiła emocjonalny efekt końcówki koncertu.

Wrocławski koncert Iron Maiden był jednym z najlepszych w ostatnich kilku latach. Najbardziej cieszy wysoka frekwencja oraz satysfakcjonujący poziom nagłośnienia jak na warunki stadionowe (nawet w Poznaniu nie było tak dobrze). A Ironi, jak to Ironi, nie tylko dostarczyli wiele radości swoim fanom, ale znowu sami się świetnie bawili na scenie. Janick Gers jak zwykle najaktywniej szalał ze swoją gitarą, a Nico McBrain wyskakiwał w powietrze zza swoich garów, aby pozdrowić publiczność. Adrian Smith wraz z Davem Murrayem cisnęli piękne i melodyjne solówki, bardzo się przy tym wczuwając, a Steve Harris pobudzał ludzi do wspólnego śpiewania i klaskania. I oczywiście charyzmatyczny Bruce Dickinson, któremu obce jest pojęcie zmęczenia, zasługuje na osobne wyróżnienie.

Iron Maiden znowu pokazali klasę, dając fenomenalne show, podparte dobrymi efektami pirotechnicznymi oraz malowniczymi płachtami w tle. Ale najważniejsza jest muzyka, która znowu zjednoczyła pokolenia i spełniła marzenia tysięcy ludzi. Wielkie emocje, doskonała zabawa, kapitalny koncert. Up the Irons!

Relacja pierwotnie opublikowano 3 lipca 2016 roku na stronie CityFun24.pl

PS. Zapraszam również do przeczytania mojej osobistej relacji z wrocławskiego koncertu Iron Maiden, którą znajdziecie pod TYM LINKIEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz