Na premierę „X-Men: Apocalipse” czekałam z niecierpliwością, ponieważ wolę X-Menów od całej reszty marvelowskiej zgrai, którą możemy oglądać zjednoczonych w „Avengersach” i skłóconych w „Kapitan Ameryka: Starcie bohaterów”. Dużo sobie obiecywałam po tej części przygód X-menów, ponieważ znałam potencjał historii związanej z najpotężniejszym mutantem w dziejach ludzkości, z którym mieli się zmierzyć X-meni. I nie zawiodłam się!
>>> UWAGA NA DROBNE SPOJLERY <<<
Od wielu lat fani komiksów narzekali, że pierwsze filmy o X-Menach zostały nakręcone bez należytej staranności i oddania prawdziwej atmosfery tego uniwersum, a przede wszystkim bez zgodności charakterologicznej głównych bohaterów. Historie również nie zawsze były satysfakcjonujące i wciągające, często pisane na opak, bardzo luźno podpierając się komiksami. Tak naprawdę honor X-menów bronił niezastąpiony Hugh Jackman, czyli uwielbiany Wolverine. Na szczęście od kilku lat możemy oglądać w kinach nowe części przygód X-menów („Pierwsza klasa” i „Przeszłość, która nadejdzie”), które są niejako (ale nie do końca) sequelami trzech pierwszych filmów. Nowa obsada wniosła powiew świeżości w serię, proponując ciekawe fabuły i rozwijając psychologiczny aspekt głównych postaci, co spotkało się z pozytywną oceną recenzentów i samych widzów, a także fanów komiksów. A teraz nadszedł czas na nową wysokobudżetową produkcję i kolejne zmiany, który wyszły filmowi na dobre.
Twórcy „X-Men: Apocalipse”, postawili na te same patenty, które pozwoliły odnieść tak wielki sukces poprzedniemu filmowi. Wszyscy pamiętamy niesamowitą scenę Quicksilvera w „Przeszłość, która nadejdzie”, która dosłownie wbijała w fotel. Robiąc małą dygresję, to ta postać mocno wpłynęła na odbiór Quicksilvera pojawiającego się w „Avengers: Czas Ultrona”, gdzie wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie dorasta mutantowi do pięt. Więc również w „X-Men: Apocalipse” nie zabrakło fantastycznej sceny w jego wykonaniu, równie brawurowej, efektownej i zabawnej, co ostatnim razem. Evan Peters znowu skradł film swoim występem, zupełnie jak Spider-Man w „Kapitanie Ameryka: Wojna Bohaterów”. Kto obejrzy film, ten na pewno będzie wielokrotnie wracać do tej sekwencji, tak jak to było w „Przeszłość, która nadejdzie”.
Prawdopodobnie nic by się wielkiego nie stało, gdyby w najnowszej części X-Menów nie pojawił się Wolverine. Szczególnie, że jego obecność była utrzymywana w tajemnicy, aż do wyemitowania ostatecznego zwiastuna. Aż trudno uwierzyć, że to się udało! A warto było nie chwalić się, że Hugh Jackman powrócił do roli, bo raz, że i tak niemal cały film został zaspojlerowany w zwiastunach, więc pozytywnie zaskoczył, a dwa, że wejście miał po prostu genialne. Chyba nie zdradzę za wiele mówiąc, że Wolverine jest tutaj ukazany jako Weapon X (wtajemniczeni i tak wiedzą o co chodzi), czyli pokazano konsekwencje pojmania go przez Strykera. Akcja jest bardzo zaskakująca, a jednocześnie przerażająca, a jej finał hipnotyzujący. Taki mały przedsmak przed pożegnalnym filmem o Wolverinie.
Z podobieństw do poprzedniej części jeszcze można wymienić kolorystykę. W „Przeszłość, która nadejdzie” świetne wrażenie robiły różowo-fioletowe efekty i tutaj też posłużono się nimi do teleportacji Apocalypse’a, dzięki czemu wyzbyto się wrażenia sztuczności. Te analogie i korzystanie ze sprawdzonych pomysłów nie uważam za coś złego. To nie jest ten sam poziom wtórności, co mogliśmy zaobserwować w „Gwiezdnych Wojnach: Przebudzenie Mocy”. Mówiłabym tu bardziej o stylizacji odróżniającej ją od innych komiksowych filmów. Ważne, że twórcy po raz kolejny podeszli do filmu poważnie oraz z szacunkiem i miłością do serii – tak jak to było Deadpoolem.
Sama fabuła „X-Men: Apocalypse” nie należy do skomplikowanych, jest wręcz banalna porównując do zagmatwanej historii z poprzedniej części. Oto budzi się do życia jeden z pierwszych mutantów, który w przeszłości otrzymał miano boga i teraz chce podbić świat z pomocą czwórki zwolenników nazywanych Czterema Jeźdźcami Apokalipsy. Nie jest tajemnicą, że do Apocalipse’a dołączają Angel, Psylocke, Storm i Magneto. I tutaj następuje jeden z niewielu zgrzytów w całym filmie. Niestety nagromadzenie tak dużej ilości superbohaterów musiało się na któryś postaciach odbić negatywnie i to właśnie Jeźdźcom oberwało się najbardziej, którzy zostali przedstawieni bardzo powierzchownie. Szybko wprowadzono te nowe postacie, ale bez zagłębiania się w ich motywy – niby działają pod wpływem Apocalipse’a, ale wydaje się, że mają świadomość swoich czynów, tylko po prostu nie starczyło miejsca dla ich dialogów w scenariuszu. Trudno ocenić. Na pewno bardziej stanowią ładną (jest na kim zawiesić oko) i efektowną ozdobę dla głównego złoczyńcy niż odgrywają jakąś istotną rolę. Szkoda, bo aktorów (Ben Hardy, Olivia Munn, Alexandra Shipp) wybrano bardzo charakterystycznych i dobrze pasujących do postaci (szczególnie Storm!), ale nie wykorzystano ich potencjału, nawet podczas ostatecznej walki. Broni się jedynie Magneto, ale jego historię znamy z wcześniejszych filmów, więc akurat on nie wymagał dodatkowych wyjaśnień.
Ktoś musiał stracić pod względem charakterologicznym, ale na szczęście ktoś też zyskał. Jasne jest, że ważniejszymi postaciami w całej serii o X-Menach są Jean, Scott i Kurt. Tutaj poznajemy ich jako młodych, niedoświadczonych mutantów, dopiero uczących się wykorzystywać swoje moce w Instytucie Xaviera. Na duży plus zasługuje rozwinięcie postaci Jean, gdzie w końcu jest tą dziewczyną, która posiada ogromne możliwości, jest niezwykle potężna, ale boi się używać swoich umiejętności telekinezy i telepatii. Może nawet lepiej dla filmu byłoby, gdyby jeszcze trochę bardziej podkreślono znaczenie tej postać, mając na uwadze, jaką rolę odegrała w finałowym starciu. A to dlatego, że Sophie Turner bardzo dobrze zagrała Jean z tymi pięknymi, płomiennymi włosami. Pozostali młodzi X-Meni również pokazali się z dobrej strony. Przed seansem miałam wątpliwości, co do Tye’a Sheridana w roli Cyklopa, ale poradził sobie, szybko zyskując sympatię widzów. To samo dotyczy Kodi’ego Smit-McPhee’a wcielającego się w Nightcrawlera, który dostarczył trochę humoru i przede wszystkim nie irytował swoją nadmierną religijnością, co mnie raziło w poprzednich filmach.
Po latach krytyki X-Meni doczekali się świetnych filmów i dobrych scenariuszy, gdzie widz się nie nudzi, tylko z zaciekawieniem ogląda rozwój wydarzeń. Duża w tym zasługa aktorów, którzy pasują do swoich bohaterów i wzbogacają je o nowe wartości, dzięki czemu nie są jednowymiarowe, a to najczęściej irytuje w komiksowych filmach. A teraz dzięki nowej obsadzie, można śmiało kontynuować serię opierając się na postaciach Jean, Scotta i Quicksilvera. Ale wcześniej pożegnamy się ze staruszkiem Loganem w filmie z najwyższą kategorią wiekową… Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej!
Źródło zdjęć: filmweb.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz