niedziela, 20 września 2015

Tydzień z Shinedown, cz.2

Dzisiaj w ramach „Tygodnia z Shinedown” dowiemy się jak powstawał album „The Sound of Madness”, czyli trzecia płyta w dorobku zespołu. Tekst pochodził z oficjalnej strony grupy shinedown.com, ale został wykasowany mniej więcej po ukazaniu się płyty „Amaryllis”. Szkoda, bo to bardzo ciekawy artykuł, który przybliża nam zespół oraz panujące w nim nastroje.

Szkoda tylko, że sporo zostało w nim przemilczane, jak choćby, jak duży wkład w płytę miał Nick Perri, jako główny gitarzysta oraz jaką rolę sprawował Zach Myers. W końcu też Eric Bass był pewną nowością w zespole, więc kilka zdań by o tym nie zaszkodziło napisać. Ale Shinedown mają jakąś taką dziwną politykę, że gadają zawsze to samo podając mało konkretów, a wiele pozostaje w sferze domysłów. Niestety z pomocą nie przyjdzie ciocia wikipedia…

Oto, co Shinedown pisali o swojej najsłynniejsze płycie – „The Sound of Madness”. Teskt pochodzi prawdopodobnie z 2008 lub 2009 roku.



Na początku 2007 roku, producent muzyczny Rob Cavallo spytał się frontmana Shinedown Brenta Smitha, jakie są jego zamiary w związku z nowym albumem zespołu. Brent bez wahania odpowiedział: Wiesz co, kiedy mnie już nie będzie, umrę, lub ktokolwiek z zespołu odejdzie lub ty odejdziesz, to chciałbym żeby świat zapamiętał tę płytę jako album, który musiał powstać i dlatego chcę się tego podjąć. Po latach dodaje, że to nas motywowało. I z tego powodu tak długo to trwało.

Oto „The Sound of Madness” – trzeci, a zarazem najbardziej dopracowany i wyrazisty album rockmanów z Florydy.

Podobnie jak z dwoma poprzednimi albumami – platynowym „Leave a Whisper” (2003) i złotym „Us and Them” (2005) – „The Sound of Madness” proponuje odważny i śmiały wgląd w ludzką duszę i psychikę. Pośród porywających brzmień, nawet w tych wolniejszych momentach, można poczuć pasję, ogromną energię oraz skupienie zespołu, który ma wspaniałe ideały i nieograniczone ambicje.

Smith wraz z kolegami z zespołu rozpoczęli proces nagrywania „The Sound of Madness”, z głównym celem, aby podążyć ścieżką dwóch poprzednich, niezwykle udanych albumów, z których siedem singli dotarło do pierwszej piątki rockowych i alternatywnych stacji radiowych. A były to utwory takie jak: „Fly From The Inside”, „45”, topowy „Save Me”, cover Lynyrd Skynyrd „Simple Man” oraz „Heroes” i „I Dare You”. Po pierwszym przesłuchaniu, jest jasne, że zespół wykonał założone zadanie. „The Sound of Madness” jest albumem bardziej dojrzałym; to dzieło zespołu, który  wypracował wyraźną wizję tego, jak chcą trafiać do publiczności.

Pod względem tekstowym, to najbardziej bezpośrednie piosenki, jakie kiedykolwiek napisałem, opowiadał Smith. Wydaje mi się, że to, o czym śpiewam w tych utworach, jest tym, co wiele ludzi chciałoby przekazać, ale nie potrafią tego ująć w słowa. To nie jest tak, że mówię komuś jak żyć, ale swoje przeszedłem i mam w głowie swoje przemyślenia. Nie wierzę, że jestem jedyną osobą, która tak się czuje. Po prostu próbuję wyrazić to w najbardziej artystyczny i szczery sposób, na jaki mnie stać.

Na „The Sound of Madness”, Smith z resztą zespołu wyraża swoje myśli i idee w sposób, w jaki wcześniej tego nie robił. Grupa pokazuje swoją siłę już od pierwszych piosenek: „Devour”, „Cry for Help”, „Sin With a Grin” i tytułowym „Sound of Madness”. Ale już w „The Crow and The Butterfly”, „Breaking Inside” i ostatnim singlu „Second Chance” wprowadzają więcej wyszukanej i emocjonalnej energii (wzbogacone przez dwudziestoosobową sekcję smyczkową), podczas gdy Smith zalicza pierwszy w swojej karierze miłosny utwór – „If You Only Knew”.

Dawno temu powiedziałem, że nigdy nie napiszę miłosnej piosenki. Nie jestem tego typu facetem, mówi dziś ze śmiechem. Po prostu nigdy wcześniej nie miałem powodu do napisania tego typu utworu. Ale ten numer został napisany w tym samym dniu, kiedy dowiedziałam się, że zostanę ojcem. Mój syn dał mi zupełnie nową perspektywę na życie, szczególnie na miłość.

Na „The Sound of Madness” znalazła się również pierwsza piosenka o zabarwieniu politycznym – “Devour”, którą zainspirowała wizyta Shinedown w Iraku (2006 rok) i emocji, jakie wywołała końcówka prezydentury George’a W. Busha. Nie będę kłamał, naprawdę sie wkurzyłem, wyjaśnia Brent. To jest mój odzew do niego: „To koniec twojej prezydentury i powinieneś się wstydzić”. Owszem, nie wszystko, co on zrobił było złe lub niewłaściwe. Nie chcę się aż tak angażować politycznie, nie interesuje mnie to. Ale kiedy wróciłem z Iraku, musiałem napisać ten utwór i wyrzucić to z mojej głowy. 


Ponadto na „The Sound of Madness”, słuchacze mogą odnaleźć bardzo osobiste kawałki (“Second Chance” jest o tym jak w pościgu za karierą rockmana, Brent opuszcza rodzinne Knoxville; lub „What a Shame” jest elegią dla ukochanego śp. wujka), jak i bardzo wnikliwe obserwacje gromadzone na setkach występów i tysiącach przebytych mil w trasie.

W ciągu siedmiu lat gry w Shinedown doświadczyłem wielu różnych rzeczy – wszystko to, co przeszliśmy w czasie tras koncertowych: zmiany w naszym prywatnym życiu czy obcowanie z fanami, których sobie wychowaliśmy i relacje, jakie zbudowaliśmy z publicznością. Myślę, że najważniejszą rzeczą, jaką udało mi się dokonać było to, że nigdy nie chciałem upiększać życia takiego, jakie czasem bywa. Taki jest mój punkt widzenia. Tak patrzę na życie każdego dnia, mówi Brent.

Kerch dodaje, że „The Sound of Madness” odniósł taki sukces również z powodu mocy ekspresji Brent’a. Chcieliśmy wrócić z wielkim hukiem, wyjaśnia perkusista. Pragnęliśmy nadać pewien wyraz tej płycie i sprawić, żeby była ona niezwykła – wielki rockowy album, który głosi: dobra, wróciliśmy. To nasz trzeci krążek i to jest to, o co nam chodzi!

Gdy Shinedown po raz pierwszy spotkali producenta Roba Cavallo (zdobywca nagrody Grammy, osiągnął platynę z Green Day, My Chemical Romance, the Goo Goo Dolls i Kid Rock), Brent miał już sporą ilość skomponowanych utworów. Zaimponował mu swoją improwizacją przy kompozycjach podczas ich dyskusji.

Byłem całkowicie zauroczony Brentem – opowiada Cavallo. Naprawdę napalił się, aby zrobić to dobrze. To facet, który celuje w sam szczyt. Chce nagrać najlepszą płytę, na jaką go stać i spędzi mnóstwo czasu na pisaniu utworów, upewniając się, że są tego warte.

Tymczasem Cavallo, dołączył do nagrywania The Sound of Madness ze swoim własnym planem kolejnych posunięć Shinedown. Pomyślałem, że oni mają zdecydowanie większe możliwości od tego, co zdołali dotąd osiągnąć, wyjaśnia. Nie ma powodu, żeby facet z tak intensywnym głosem nie był w stanie pójść na całość. Zdecydowaliśmy się wykorzystać ten potencjał.

Brent wysłuchał tego jasnego i zwięzłego przekazu. Opuścił pierwsze spotkanie z Cavallo i wrócił jesienią z około 60 piosenkami, kiedy Shinedown wkroczyli do studia w Los Angeles. Przejęty zespół nagrał 15 utworów wraz z „Cry for Help”, napisanego dopiero podczas sesji.

Ale przez cały czas Brent powtarzał, że Shinedown musi być głośne, wielkie, ciężkie i wspaniałe. Chcieliśmy uzyskać jak najcięższe brzmienie dla tych mocniejszych utworów, używając odmiennych stylów z różnymi strojeniami gitar.

Wplatając zsyntezowane dźwięki i wspomniane już wyżej smyczki, Brent stwierdził, że wykorzystaliśmy wyjątkowe brzmienia i dźwięki w różnych wariacjach w tle muzyki, które niekoniecznie słyszymy, ale jeśli by je odjąć, zatęsknilibyście za nimi.

Barry opowiada o roli Cavallo, o jego pomocy w osiągnięciu tego warstwowego brzmienia, która była nieoceniona. Nie tylko wyłożył na stół całą wiedzę o muzyce, ale również wprowadził dużo cierpliwości i zapewnił komfortowe warunki pracy – opowiada Barry. Mógłby siedzieć na kanapie, a my byśmy grali swoje partie i on nagle by wyskoczył z tekstem:  „tak k****! Tak właśnie musimy zrobić!”, robiąc nam dosłownie wstyd. Był bardzo żywiołowy i sprawiał, że wszyscy chcieli grać jeszcze lepiej.

To bogatsze brzmienie albumu odzwierciedla się w nowym składzie Shinedown, zmodernizowanej wersji zespołu, z perkusistą Barry Kerchem (lub jak to mówi Brent: „wszechmogący Barry Kerch”), wraz z basistą Eric’iem Bassem i z Zachiem Myersem, który już wcześniej koncertował z zespołem.

Znienacka zaczęło powstawać coś innego - mówi Brent. Ci goście są świetnymi, genialnymi gitarzystami. Zdefiniowaliśmy się na nowo i jesteśmy jeszcze lepsi.

Brent planuje utrzymać tą “nową reinkarnację” Shinedown w trasie jeszcze przez jakiś czas, upewniając się, że „The Sound of Madness” ma należyty rozgłos na świecie. Uzasadniona duma z albumu, wraz z rosnącą liczbą międzynarodowych fanów poprowadzi zespół do dalszej ewolucji. Utworów z płyty, która „musiała” zostać nagrana, po prostu nie może zabraknąć na występach na żywo.

Czasem patrzę na Shinedown jak na istotę samą w sobie, z własnym bijącym sercem, która wciąż ewoluuje. To nie maszyna; w niej płynie krew. Od czasu, kiedy wymyśliliśmy nazwę, wydaje się, że ona nas prowadzi i wpływa na nas. To dziwne, ale również cudowne – mówi Brent.


W następny odcinku „Tydzień z Shinedown” poznamy trochę bliżej członków zespołu: Brenta, Barry’ego, Zacha i Erica.

Źródło zdjęcia: shinedown.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz