piątek, 19 czerwca 2015

Recenzja: San Andreas

Zawsze powtarzam, że nie ważne, o czym jest film, ważne żeby miał ciekawą, głęboką i wielowymiarową historię. Ale jak to zwykle bywa muszą wystąpić wyjątki potwierdzające regułę. W moim przypadku są to filmy katastroficzne, które raczej nie grzeszą inteligentną fabułą. Uwielbiam je ze względu na niszczycielską siłę żywiołu lub innych katastrof, a w obecnych czasach coraz lepiej ogląda się takie filmy dzięki znakomitym efektom specjalnym. Więc nie mogłam odpuścić wycieczki do kina na „San Andreas”.



Dla geografa wzmianka o uskoku San Andreas działa jak magnes. Znając wszystkie szczegóły budowy geologicznej skorupy ziemskiej, płyt tektonicznych, mechanizmu działania stref spreadingu i subdukcji, aktywności sejsmicznej oraz zdając sobie sprawę z zagrożeń z tego wynikających, samo w sobie gwarantowało kilka „atrakcji”, które po prostu musiały znaleźć się w filmie. Już sam trailer zapowiadał wielkie zniszczenie całego rejonu słonecznej Kalifornii (a także pobliskiej Nevady) i trzeba przyznać, że na skalę katastrofy nie można narzekać.

„San Andreas” niewątpliwie jest bardzo widowiskowy. Brad Peyton nie oszczędził ani Zapory Hoovera, ani Los Angeles, ale za główny cel totalnego zniszczenia obrał sobie San Francisco. Zrezygnował całkowicie z budowania napięcia, tylko poszedł w ślady pamiętnego „2012” nie poprzestając tylko na jednym, potężnym trzęsieniu ziemi i wstrząsach wtórnych, które co kilkanaście minut nawiedzały miasto. Dzięki temu nie można narzekać na nudę związaną z drętwymi dialogami bohaterów. Dodał jeszcze wielkie, kapitalne wizualnie tsunami, które spektakularnie zmiotło Golden Bridge i całe miasto z powierzchni ziemi. Efekty specjalne oczywiście były znakomite, lecz trochę moim zdaniem zawiodły zdjęcia (Steve Yedlin), ponieważ nie zrobiły takiego wrażenia, jakie powinny. Nie wgniatały w fotel tak jak te z „2012”, nie zapierały również tchu w piersiach, nie czułam się jakbym razem z bohaterami walczyła o życie. Mimo to można było nacieszyć oko tą wielką katastrofą, jaka nawiedziła San Francisco.

Zgodnie z kanonem pisania recenzji, po plusach muszą nadejść minusy. Filmy katastroficzne jak już mówiłam w większości przypadków nie grzeszą fabułą, więc i tym razem niczego skomplikowanego scenariusz nam nie zaoferował. Oto ratownik (Dwayne Johnson) wyrusza helikopterem na ratunek żonie, a potem córce i jej nowym przyjaciołom, którzy starają się przeżyć w miastach nawiedzonych przez trzęsienie ziemi. Proste jak konstrukcja cepa. Dialogi są tak bezbarwne, nijakie i niewzruszone jak gra Dwayne’a Johnsona. O ich trywialności niech świadczą te wypowiedzi, gdzie na wszelki wypadek, gdyby np. widz nie załapał, że trzeba wysiąść z cieknącego helikoptera, The Rock zawsze nas o tym poinformuje: „Kapie na nas paliwo. Musimy wysiąść”. Logika filmu chyba spadła w czeluść uskoku, ponieważ nawet w nawiedzonym przez trzęsienie podziemnym parkingu znajdzie się zasięg, a niektórym czasem się zapomni, że przed chwilą mieli głęboką ranę w udzie. Z aktorów broni się jedynie młodziutki Art Parkinson grający sympatycznego Ollie’ego, który nie owija w bawełnę i mówi, co myśli, dzięki czemu wprowadza trochę humoru do filmu.

Z kolejnych grzechów „San Andreas” trzeba nadmienić, że jest do bólu przewidywalny. Oczywiście, że wszystko tutaj musi się skończyć dobrze, nawet dramatyczna powtórka z koszmaru głównego bohatera. Na szczęście w odróżnieniu od „2012” twórcy nie przesadzili ze scenami, w których bohaterowie w ostatniej chwili, rzutem na taśmę, uciekali przed zagrożeniem, co było niesamowicie irytujące. Tutaj, co mogło drażnić to wspomniane idiotyczne dialogi, drewniana gra aktorów, błędy logiczne (jakim cudem postacie utrzymywały się na nogach podczas trzęsienia o sile 9,6?) i płytkość całej historii, w której poza piątka bohaterów nikt inny się nie liczył. W kinie kwitowałam to wszystko westchnieniami, śmiechem i zgryźliwymi komentarzami, ale jeżeli ktoś jest wrażliwy na takie rzeczy to powinien sobie odpuścić seans.

„San Andreas” jednak spełnia oczekiwania pod względem zniszczeń, jakie są stawiane przed filmami katastroficznymi. Trzęsło często i porządnie, a dla odmiany zalane zostało San Francisco, a nie Nowy Jork (który oberwał już w kilku filmach). Kto lubi ten gatunek kina to wyjdzie z sali zadowolony, ponieważ, mimo wszystko, film robi pozytywne wrażenie, szczególnie oglądając go na dużym ekranie. I tylko na nim.

Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz