wtorek, 22 października 2013

Relacja: Shinedown, Halestorm i Alter Bridge w Londynie! (18.10.2013, Wembley Arena)

18.10.2013, Shinedown, Halestorm, Alter Bridge, Wembley Arena, Londyn.

W rocznicę mojego pierwszego w życiu prawdziwego koncertu (no przecież nie będę liczyć Majki Jeżowskiej czy plenerówek haha) – mianowicie Shinedown/Redlight King/Exit Ten w Proximie w Warszawie – polecieliśmy ze znajomymi z „grupy Shinedown’owej” do Londynu. Na Wembley Arena. Na Shinedown/Alter Bridge/ Halestorm. Crazy people.



Będzie trochę prywaty. Z wykształcenia geograf, więc to naturalne, że lubię zwiedzać, podróżować, odkrywać nowe miejsca, poznawać zwyczaje i kulturę. A jeszcze połączyć to z wydarzeniem sportowym (siatkówka/kolarstwo)  lub muzycznym to sens mojego życia! Przygoda i wspaniałe wspomnienia. I emocje – może i już zaliczyłam kilka dużych koncertów (Łódź – Iron Maiden i System of a down) – ale jeszcze nie leciałam samolotem. Tak mnie pochłonął stres o odprawę bagażową (nawet już nie sam lot, czułam się jak jakiś terrorysta), że jakoś zupełnie nie wczułam się w muzyczną gorączkę (nie wiem czy to nie kwestia też wyprucia emocjonalnego sprzed tygodnia z koncertu Tankiana). Lot samolotem nie był aż tak przerażający – chociaż wiadomo, że pierwsze wrażenia ze startu, skręcania i lądowania (ominęła mnie przyjemność turbulencji uf) są mocno zapadające w pamięć. Widoki kiepskie bo chmury na całej długości do Londynu – ale za to przepiękny wschód słońca! A co do Londynu… zapytana przez kolegę, która ze stolic w jakich już byłam jest najfajniejsza… ze zdziwieniem nawet dla mnie stwierdziłam, że właśnie Londyn! Przebił Rzym i Pragę… Stolicę Włoch pokonał minimalnie tym, że… tak – chodzi o muzykę i koncerty. Miasto żyje muzyką, piłką nożną i innymi wydarzeniami kulturalnymi; ma silnie trzymającą się tradycję, charakterystyczne miejsca i obiekty, jest zadbane, zorganizowane (metro!), wielokulturowe i nie starczyłoby mi tygodnia na zwiedzenie wszystkich miejsc (w ogóle bardzo ładne miasto). Akurat nam się pogoda udała – tylko raz nas złapał przelotny deszcz. I nie zostałam zadeptana przez turystów – owszem, było dużo ludzi ale jakoś nie było tej takie gorączki chińczykowej (foto, foto, foto…). No dobra – minusem są horrendalne (z perspektywy Polaków) ceny – ale cóż zrobić… nie jeść, wziąć kredyt, zastawić mieszkanie i w świat! „ Jałowe życie – jałowa śmierć”. Przygodo! Here we go!

Wembley Arena – tuż obok stadionu Wembley – hala przypominająca Torwar, tylko większa. Miejsca mieliśmy na trybunach naprzeciwko sceny (czyli wiele nie widziałam, ale z drugiej strony zawsze chciałam zobaczyć płytę z góry) – zawsze wybieram miejsca na płycie (no może na Deep Purple będę mieć identyczne w Spodku na trybunach), więc taka odmiana. Wspominałam już o wielokulturowości w Londynie? Miałam przyjemność siedzenia obok Niemców (ma się to szczęście), ale w sumie jak na Niemców byli bardzo żywiołowi. W końcu nie przyjechali na piknik. Ja zaopatrzyłam się w koszulkę Shinedown z trasy i przy różnych znanych kawałkach (Alice In Chains i Iron Maiden) czekaliśmy na początek koncertowej uczty!

Halestorm

Zgasły światła i na scenę wyskoczył (dosłownie) zespół Halestorm. No… akurat Lzzy Hale to raczej przyszła… na 8-calowych szpilach! Ostra laska. Nie tylko ze względu na obcasy ale i głos! Może i było sporo wydzierania się ale… płuca to ma dziewczyna! Potężna energia biła nie tylko od niej i jej gitary ale również od mocno wyróżniającego się perkusisty – little-brother Lzzy czyli Arejay Hale. Toż to istny zwierzak za tymi bębnami! Wulkan energii, co chwilę podskakiwał, co rusz wyrzucał w powietrze pałeczki i łapał je niczym zawodowy żongler (raz nie złapał hahah, wyrzucił z furią drugą w tłum, złapał kolejne i dalej robił swoje). W przerwie między piosenkami rozkręcał imprezę udowadniając, że można dziko skakać do góry i bębnić w rytm śpiewając „Cut my life into pieces…”, a widownia szybko załapała dalszy ciag: „…this is my last resort!”. I nim ja się na dobre wkręciłam w koncert, po sześciu piosenkach cała zabawa się skończyła… ej no jak to? To tak jak rok temu z Exit Ten – zaczynało mi się naprawdę podobać – i ciup koniec.

W każdym razie, tak jak mówił Myles Kennedy 2 godziny później – Halestorm to przyszłość, są znakomici. Ja najczęściej do zespołów przekonuję się na poważnie dopiero jak obejrzę na żywo – i podobnie rzecz się ma i w tym przypadku. Halestorm porazili mnie swoim energetycznym mini-koncertem, Lzzy dała czadu z resztą chłopaków… tylko za krótkooooo! ;)

Drugi raz na koncercie Shinedown… ahhhh Proxima – to był dopiero koncert! Same niesamowite wspomnienia! Tak blisko byli, mega żywiołowa atmosfera. Dopiero teraz rozumiem co miał na myśli Brent mówiąc: “this is different energy in this room”. Nie miał na myśli nic złego, wręcz przeciwnie. Chodzi tutaj o odbiór muzyki przez naszą polską publiczność. To jest po prostu coś więcej niż koncert. Chodzi nie tylko o rozrywkę ale o słowa piosenek, wczuwanie się w muzykę, głębokie przeżywanie. Dla nas znaczy to po prostu więcej, co wynika raczej z tego, że rzadko bardzo dobre zespoły odwiedzają Polskę i to jest po prostu dla nas święto! Ale co ja tu o Warszawie… London Baby!!

Od razu chłopaki z Shinedown zaskoczyli nas Devour! Opierając się na setliście z Nottingham, miało tego w ogóle nie być (co byłoby skandalem!) a tutaj już zaczęli od prawdziwej bomby! Potem Sound of Madness by rozbić bank Enemies! Brent jako pierwszej klasy wodzirej z łatwością namówił całe  Wembley do skakania przy Enemies – coś co tygryski lubią najbardziej. Unity z łapkami w górze – machaliśmy z Niemcami niczym dwa zaprzyjaźnione narody hahah… hmm interesting. Przypadkiem (ZNOWU) nagrałam na komórkę I’ll follow you – bardzo nie lubianą (również przez moich współtowarzyszy) przeze mnie piosenkę – ale to dobrze, dowód mam, że byłam i nie musiałam czekać na koniec piosenki, a skupiałam się na nagrywaniu. Kolejne kawałki Diamond Eyes, If you only knew, Second Chance oczywiście świetnie odśpiewane przez publiczność. Fajnie, że ludzie wiedzieli na co przyszli i widać, że dobrze się bawili. Płomienne przemówienie Smith’a o tym, że nigdy nie mówią „goodbyes” tylko do następnego razu (skąd wiedział?!) i że Rock&Roll is a way of life! – jak zwykle wzbudziło entuzjazm.  Brent jeszcze porozdawał róże kobitkom (dzień kobiet czy co?), zaznaczając, żeby róże trafiały do dziewczyn bo byłoby to dziwne dając chłopakom (ale kto by nie wziął prezentu od Brencia?). Simple Man zrobiło jak zwykle kolosalne wrażenie, bo cała Arena śpiewała każdą zwrotkę i wszyscy „And be a Simple kind of man!”. Nie wiem ile było ludzi – czy 15 tysięcy czy mniej – ale „master of puppets” (tak sobie nazywam kiedy Brent podnosi rękę, a publiczność coraz głośniej krzyczy, czy tam wypluwa płuca dając z siebie wszystko) w wykonaniu Brenta – miazga totalna! To jest to! Namacalna, pozytywna, jednocząca, czysta energia! Magia! This was our moment, our show! I jeszcze na koniec  Bully aby wypruć nam resztki sił na Alter Bridge ;)

No ale… WTF?! A gdzie moje ukochane, jedyne, niepowtarzalne 45?! Cóż za mój dramat i rozczarowanie… Taki lekki zgrzyt. Ale koncert – świetny! Publiczność bawiła się bardzo dobrze (na Halestorm było trochę pustawo…) i ustawiła przed Alter Bridge poprzeczkę nie lada wysoko (z którą pół koncertu nie mogli sobie poradzić). Jest MOC! I to bez pirotechnicznych zabawek.


Oczekując na gwiazdę wieczoru, oczywiście zostały zapalone światła na hali. Pogawędki pogawędkami – ja się patrzę na trybunę po lewej – jacyś goście machają sobie włączonymi latarkami w komórkach. Patrzę na drugą stronę – ty ej – odmachują im. Po chwili pojawiło się coraz więcej światełek pozdrawiających się trybun. Ja też dołączyłam do happeningu. Nawet płyta się zorientowała i też machała. W pewnym momencie naprawdę wyglądało to zjawiskowo. Dobrrreee!

Alter Bridge

Lubię Alter Bridge: za solówki gitarowe Marka Tremonti’ego, rozbudowane utwory i wyjątkowy głos Myles’a Kennedy’ego. Ale nie będę oszukiwać – tylko ich lubię. Nic więcej. Nie ma między mną a AB tej chemii, jarania się jak to jest z Iron Maiden, Shinedown, System of a down, Alice in Chains, Comą, R.E.M. czy nawet Metalliką… nie chciałam nikogo pominąć haha. Po prostu ani jedna ich piosenka nie wpadła mi tak w ucho jak to bywało z 45 czy Dance of death, na które dosłownie miałam fazę słuchania codziennie i to przez rok… ani jedna nawet nie wpadła mi w ucho żebym chociaż przez tydzień słuchała zafascynowana.  Lubię Open Your Eyes, Blackbird, Ghost of days gone by (piosenka, z którą kojarzyłam zespół), a z nowej płyty Addicted to Pain. Więc wyszłam z tego samego założenia co z Halestorm – skoro mi się nie wkręcili słuchając ich na yt, to na żywo na pewno mi zaimponują. Nie wiem czy to kwestia zmęczenia (na nogach od 20 godzin) ale jakoś niespecjalnie mnie ujęli. Absolutnie Myles jest wyjątkowy, akustyczne Watch Over you – przepiękne ale… Dżiz wszystko mi się zlewało w jedno. Obserwowałam publikę na płycie i muszę powiedzieć, że trochę byłam w szoku bo pierwsza część koncertu też na nich ewidentnie nie zrobiła wrażenia. Nie wiem czy to kwestia tego, że Shinedown zagrał przed nimi tak dobrze czy też potrzebowali dłuższej chwili na wczucie się, ale no trochę drętwo było. Na szczęście chyba gdzieś tak od The Uninvited ludzie ożyli i już było tak jak oczekiwałam – fani śpiewali, klaskali, machali rękami, rozkręcili się. W sumie Myles też był lekko nieprzytomny – wzruszonym głosem co rusz dziękował publiczności, nawet raz się pomylił (spoko – publiczność śpiewając ledwo zauważyła wpadkę – dobrze mieć dobry podkład wokalny w tle hehe) i wymieniając te wspaniałe towarzyszące zespoły miał drobne problemy z pamięcią. Ja tam się nie obrażam, że chwile mu zajęło przypomnienie sobie o Shinedown – Myles jest po prostu czarujący kiedy ma lekki zawias ;) W każdym razie fajnie, że Wembley Arena ożyła bo powoli mi się oczęta zamykały ze zmęczenia, a tak dałam radę.

Nie porwał mnie koncert Alter Bridge, ale czytałam bloga jakiegoś Anglika, który też był na koncercie i co ciekawe również i on nie wiedział czemu w sumie na nim też nie zrobił wrażenia. Nie jestem sama. Koncert był bardzo fajny ale… no właśnie był po prostu FAJNY. Chciałabym napisać więcej pochwał ale jakoś więcej niż FAJNIE nie może mi przejść przez klawiaturę.

Podsumowując, bardzo udany wieczór! Halestorm dali czadu. Shinedown pokazali klasę, a Alter Bridge przełamali się i ostatecznie pokazali na co ich stać. Bardzo mi się podobało… ALE! Obiecałam sobie, że nigdy nie będę wybierać, który koncert był w moim życiu najlepszy. I muszę powiedzieć, że tego trio-koncertu nie zaliczę do najlepszych na jakich byłam.  Może to kwestia miejsc na trybunach, może kwestia zmęczenia czy Anglii, a pewnie z dużym prawdopodobieństwem braku 45. Po prostu nie wzbudziły we mnie tylu emocji co chociażby Shinedown rok temu czy Ironi, czy System… ah well, ale przygoda fantastyczna! ;)

… ’till next time, my friends!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz