czwartek, 26 września 2013

Rock in Rio 2013

Rock in Rio 2013 - relacja sprzed ekranu

Czasem wpadam na te wspaniałe pomysły aby wstać w środku nocy i obejrzeć interesujący mnie mecz siatkówki, albo – jak w poprzednim tygodniu – aby obejrzeć koncerty z Rock in Rio, które były transmitowane przez YouTube na żywo… kwestia tego, że jak nie obejrzę takiego lajfu to potem będę się zabierać do obejrzenia z miesiąc (wiadomo, że potem krążą ripy na yt). No i jakość nagrań ze streamu jest bardzo dobra.


Interesowały mnie dwa dni na Rock in Rio – 19 wrzesień gdzie chciałam obejrzeć Alice in Chains i Metallikę oraz 22 wrzesień z Avenged Sevenfold i Iron Maiden.

WARNING: W związku z tym, że teksty o każdym koncercie okazały się wyjątkowo rozbudowane (cóż za natchnienie) i na jeden wpis to byłoby za wiele, podzieliłam na 3 wpisy recenzje koncertów.

Rock in Rio – pierwsza edycja festiwalu odbyła się w 1985 roku, potem w 1991, 2001, 2011 i teraz w 2013 roku. Jest to wydarzenie wyjątkowe – trwa ponad tydzień, z czterema scenami, gromadząca publikę nawet 1,5 milionową (250-tysięcy ludzi zgromadził koncert Iron Maiden w 2001 roku ). Występują same największe gwiazdy. I to nie tylko rock czy metal, również pop, soul, muzyka elektroniczna – co sobie człowiek zamarzy. Gdy zespół zagra na Rock in Rio osiąga status światowej gwiazdy, a jeżeli zagrał więcej niż raz – znaczy się, że stał się legendą. Rekordzistami są Guns N’Roses – 4 koncerty w ciągu 3 edycji (w 1991 roku grali dwa razy), Iron Maiden i Sepultura – po 3 razy. Pod nazwą Rock In Rio festiwal odbywa się jeszcze w Lizbonie (2004, 2006, 2008, 2010, 2012), Madrycie (2008, 2010, 2012), a za rok w Argentynie (czwarta edycja).

Ghost (Ghost B.C.)

Wstając o godzinie 2:15 w nocy spodziewałam się trafić na Alice in Chains (mieli startować o 22:30 czasu Rio), a tu patrzę… jeszcze gra Ghost… nie trudno zrozumieć moje zdziwienie, ponieważ widziałam ich pierwszy raz (sam wizerunek zespołu kojarzyłam, ale nie łączyłam ich z nazwą Ghost). Po pierwszym lekkim szoku związanym z… oryginalnymi strojami, zaczęłam się przysłuchiwać co też oni grają. Z niedowierzaniem musiałam przyznać się przed sobą, że… mi się podobało. Szaty (!) szwedzkiego bandu mogą się nie podobać, a nawet gorszyć (wokalista Papa Emeritus II w czarnym stroju kardynalskim z mitrą na głowie, oraz zamaskowani Bezimienni Ghule z jedyną odkrytą ludzką częścią ciała – dłońmi) ale coś fajnego jest w tym zespole. Heavy metal, doom metal – nie znam się – ale mocno nawiązują do lat 70tych, a jednocześnie brzmią nowocześnie. Nie dziwi zatem, że Steve Harris czy James Hetfield również wypowiadają się bardzo pozytywnie o nich. Są mroczni, tajemniczy (ich nazwiska są ściśle tajne, a żeby odróżnić Ghule mają takie znaczki z trójkącikami – symbole ognia, wody, ziemi, powietrza i kwintesencji) , a jednocześnie fascynujący. Prawie msza, a jednak koncert metalowy (wspaniałe zdanie haha). A Papa Emeritus II (wokalista) – trzeba się dobrze przyjrzeć aby zobaczyć, że ma na sobie pomalowaną we wzór czaszki maskę (wydaje się, że w ogóle nie porusza ustami i ciągle ma tą groźna minę, a to maska zasłania mu usta) – jego prezencja i ruchy są genialne. Niesamowite jak tak miłe dla ucha rytmy (i w sumie nie jakiś wyjątkowy głos wokalisty) w ogóle nie gryzą się z tym wizerunkiem. Co prawda już same teksty mogą co niektórych wrażliwych razić (Lucyfer i te sprawy w wersji lajtowej; ale za to fajne komentarze są: „on nie śpiewa Hell-Satan, a hail-satin, śpiewa o swojej szacie!”), ale jak dla mnie są wspaniali. Okazuje się, że warto wstawać wcześniej (albo żeby był poślizg na koncertach).


Alice in Chains

Koncert , na którym mi najbardziej zależało. Chciałam ich zobaczyć w pełnym obecnym wydaniu, w wersji koncertowej z Williamem DuVall śpiewającym nie tylko dwa ostatnie albumy, abym mogła sobie sama ocenić jak się obecnie prezentują. Nie da się nie porównywać AIC z Williamem do AIC z Layne’m… choćby nie wiadomo jakby się człowiek starał. Wiedząc, że DuVall i jego możliwości wokalne kończą się tam gdzie Layne’a się zaczynały – trzeba brać poprawkę na ocenę.

A więc myślę, że Alice in Chains na pewno nie zawiedli. Jerry Cantrell emanował boskością (jest w nim coś majestatycznego kiedy tak patrzy przed siebie grając na gitarze). Sean Kinney w swoim stylu bębnił w perkusję popalając papierosy. Mike Inez machał swoimi długimi czarnymi lokami pogrywając na basie (Jerry i Sean na pewno patrzyli na niego z zazdrością haha if you know waht I mean). I to widać, że ta trójka to fundament zespołu (no dobra, Mike Inez tak nie do końca). Jak na dłoni widać, że Jerry Cantrell to Alice in Chains. William DuVall… William ma naprawdę ciekawy głos, fajną prezencję sceniczną (chociaż dziwnie trzyma mikrofon…) ale… ale to nie Staley. Nigdy nie będzie. William dawał radę – nawet bym powiedziała, że radził sobie całkiem fajnie w utworach Layne’owych (Would?, Rooster, Down in a Hole, Rain when I die, Man in the box), a nawet więcej – fajniej brzmiał od Layne’a w Again, i co ciekawe jakoś blado wypadły kawałki z XXI wieku (nawet moje kochane Stone bez wyrazu…). Zgrzytem na pewno były pierwsze trzy utwory, które były potwornie źle nagłośnione – kompletnie nie było słychać wokalu wspomagającego (Jerry) – ale dźwiękowcy już przed koncertem mieli problem z mikrofonami. Na szczęście z upływem czasu już było lepiej… albo po prostu Cantrell mnie zaczarował swoimi solówkami (holy shit – Nutshell!)…. Pewnie tak, i nie tylko mnie urzekł, ale również kamerzystę, bo gitary i palce Jerry’ego zajęły na pewno z 50% transmisji ;) i na pewno musiał się powstrzymywać podczas utworu Would? – tam Cantrell gra na tej swojej słynnej gitarze „Blue Dress” z wymalowaną na niej panią topless. Ona jest chyba starsza ode mnie… gitara! Mówiąc poważnie już – Alice in Chains dali bardzo dobry koncert, publiczność również świetnie reagowała. Tylko szkoda, że bez Layne’a… i długich włosów ;) „Friends don’t let friends get friends haircuts!” forever!

Metallica

Metallica to Metallica. Nie znam się na tym co zazwyczaj grają na koncertach, ale z tego co zauważyłam to set lista obejmowała ponad połowę piosenek z wydanego soundtracku do Through the Never, m.in.: Wherever I May Roam, Hit the Lights, …And Justice for All, For Whom the Bell Tolls, Creeping Death, czy One – rzadko mam okazję posłuchać tych numerów, więc z dużą radością słuchałam i oglądałam. Oczywiście wrażenie zrobił The Memory Remains, gdzie publika bierze czynny udział w piosence (niczym Fear of the Dark), mnie też się wymsknęło parę dźwięków haha. Tak to jest jak się czegoś dawno nie słyszało, a zawsze ta piosenka należała do moich ulubionych. Nie mogło zabraknąć oczywiście Sad but True, Blackened, Enter Sandman, Battery, Seek & Destroy, no i Nothing Else Matters z reklamą nowego filmu Metallica Thorugh the Never na kostce Jamesa (tzw. lokowanie produktu). Plus jeszcze klasyki jak Holier than Thou i Harvester of Sorrow oraz bardzo lubiane przeze mnie The Day That Never Comes. Panowie z Metalliki w formie, bardzo energetyczny koncert, James Hetfield jak zwykle żartował na swój sposób. I przetrzymać mnie do 8 rano?! So what ;)

Avenged Sevenfold

Jakimś cudem udało mi się trafić na sam początek koncertu (mimo, że planowałam dołączyć się w połowie). (Nie)kochane Avenged Sevenfold, bardzo mnie interesowało jak wypadną na żywo z metallikowym repertuarem, no i jak zareaguje publika.

Zaczęli od bijących dzwonów z Shepherd of Fire, ale to Critical Acclaim porwał ludzi do zabawy. Kolejny Beast and the Harlot, gdzie M.Shadows w ray-banach wspominał o fascynacji Iron Maiden (i to nie raz w czasie koncertu; swoją drogą grali jako support dla nich parę lat temu), znowu wzbudził entuzjazm . W sumie to piosenki z nowego albumu Hail to the King (Hail to the King, This Means War, Requiem) raczej nie cieszyły się dużym powodzeniem. Potężnie zabrzmiały Buried Alive, Afterlife i Nightmare. Sevenfold zadedykowali emocjonalne Fiction dla The Rev’a (James Sullivan) – zmarłego w 2009 roku perkusisty. Trzeba nadmienić, że młodziutki Arin Ilejay za bębnami (od  2011 roku w zespole, zastąpił, uwaga, Mike’a Portnoy’a) radzi sobie fantastycznie, jak na takie chucherko. I na koniec Bat Country i metalcore’owe Unholy Confessions… i potwierdza się to, że M.Shadows już nie potrafi tak krzyczeć jak kiedyś (zrobił się bardziej melodyjny, podobna historia do Serj Tankiana). Ja tam myślę, że wyszło mu i zespołowi to na dobre. Cały zespół dał potężnego kopa, z energią dorównującą najlepszym. Matt nie oszczędzał się, wykorzystywał całą scenę (ogniste bramy – najs), Synyster Gates cisnął na gitarze niczym Dave Murray, a publika szalała. Czekam aż odwiedzą Polskę ;)

Iron Maiden

Koncert, na który najbardziej czekałam. Koncert, na którym byłam ;) w Łodzi 3 lipca, ta sama scena, te same efekty, te same piosenki. I  Iron Maiden! Jednak jak ktoś występuje na sam koniec festiwalu to znak, że mamy do czynienia z legendą. I to też do czegoś zobowiązuje. Trzeba dać czadu! A jednak Ironi to już nie pierwsza młodość, Bruce bardziej walczy aby dotrwać do końca, a zza perkusji słychać trzeszczenie kości Nicko McBraina… Miałam ogromne obawy, że no niestety ale legendarnego koncertu z 2001 roku na Rock In Rio, nie tylko nie przebiją ale i nawet nie zbliżą się do tej nieziemskiej formy tuż po powrocie Bruce’a…  w większym błędzie być nie mogłam!!

Trasa Maiden England – taka retrospekcja z 1988 roku, z utworami głównie z płyty Seventh Son of the Seventh Son (swoją drogą film ma się ukazać na bazie powieści Seventh Son w 2014 roku ;)) – jedynego koncepcyjnego albumu na koncie Maiden. W 2012 roku przejechali USA i Kanadę, by w 2013 roku objechać Europę (2 razy w Polsce – Łódź i Gdańsk) i triumfalnie wylądować na Rock In Rio (i ruszyć jeszcze na Amerykę Południową i USA). Niesamowite ale ta trasa wprowadziła tyle świeżości i energii do zespołu, że przeżywają z czwartą już młodość ;)

Zaczęło się od… coveru Doctor, Doctor zespołu UFO! Zawsze przed początkiem grają ten kawałek – to znak dla wszystkich, że już za chwilę, zaraz, za momencik pojawią się ONI! Ironi!! Jeszcze lodowe Intro na telebimach (ciary przechodzą od tej trailerowej muzyki) i „Seven deadly sins… seven ways to win…” i jazda z Moonchild! A zaraz Can I play with Madness (nie cierpię tej zbyt dobrze wpadającej w ucho piosenki), The Prisoner. Bruce szalał po scenie jak chyba nigdy, nawet 12 lat temu nie wyskoczył (dosłownie) z taką siłą do publiczności. Po tych trzech piosenkach obawiałam się, że dostanie zadyszki… a tu 2 Minutes to Midnight, Afraid to Shoot Strangers (baaardzo lubię), a jego wciąż pełno na scenie. Nie omieszkał, ku mojej radości, dosiąść kamery (jak 12 lat temu), żywiołowo gestykulował – i w ogóle nie było widać po nim zmęczenia (pewnie po każdej piosence sztachnął sobie espresso, w tej Brazylii mają zabójczo mocne te kawy). The Trooper i kolejne The Number of The Beast wprowadziło publikę w ekstazę, a Bruce tradycyjnie wymachiwał brytyjską flagą w czerwonym mundurze, po czym oczywiście obwinął nią głowę Janicka (odgrywają tą scenkę za każdym razem; na koncercie w Łodzi myślałam, że posikam się ze śmiechu tam). Przy The Beast pojawiła się rogata bestia – tego jeszcze nie było. Następny Phantom of the Opera – jeden z trzech utworów z pierwszej płyty (!) Ironów na tej trasie, poprzedziło gromkie, piłkarskie „ole-ole-oleee, maiden, maiden” publiczności  i zabawa Bruce’a w boga – ucisz tu sobie ze 100 tysięcy ludzi jednym gestem i nawet bez „scream for me!” panuj nad tłumem. Wow! Naszych trzech gitarzystów (w końcu mieli swoje kilka chwil na telebimach) zagrało Upiora z wielką werwą. I Bruce „Master of Fire” Dickinson haha. Cieszący się wieczną miłością fanów Run to the Hills wywołał euforię, przede wszystkim za sprawą chodzącego Eddie’go z szabelką w ręku i walczącym z nim Janickiem (kiedy się człowiek przyglądnie to Eddie niezwykle rytmicznie uderza tą szablą o talerze Nicko). Jedyny moment odpoczynku dla Bruce’a kiedy nie jest na nim skupiona kamera oraz oczy widzów, tylko Eddie, Eddie, Eddie! Wasted Years na cześć Adriana Smitha i w końcu oczekiwana, monumentalna piosenka tego wieczoru. Epickie Seventh Son… Duży Eddie jako prorok z kulą i Bruce… z czubem na czole. Oj robi wrażenie ten utwór; jest groza, klimat, mroczna historia. Zwolnienie w środku (konstrukcja jak mityczne Rime of the Ancient Mariner), ale tu pojawia się organo-syntezator (z tajemniczą postacią za nimi, w końcu mogłam się przyjrzeć co to za człowiecze <wampir?> tam było na koncercie), odpływasz. Nareszcie możemy popatrzeć na Adriana, Dave’a, Janicka i Steve’a. Moc i jeszcze raz moc. Aby tak szybko nie porzucić klimatów Siódmego Syna – The Clairvoyant. Znowu czas na wybuch śmiechu – Bruce z szopą na głowie najpierw bawił się krótkofalówką technika, a potem przemierzał świat na kamerze. No i piosenka, która miała konkurować z The Memory Remains, czyli Fear of the Dark. Zawsze robi wrażenie, odśpiewa ze 100-tysięcznym chórem – miażdży. Na koniec Iron Maiden i po raz drugi dziś – duży Eddie, nawiązujący do okładki Seventh Son…, lodowe tło, górna część cielska Ed’a, ze świecącymi ślepiami, pionowym snopem ognia z głowy i baby-eddie w jego szponach. Straszne, obrzydliwe ale piękne! Iron Maiden wants All of YOU!

Tradycyjnie Ironi wyszli na trzy bisy. Aces High, które bardzo entuzjastycznie wspominam z Łodzi bo jakiś miły chłopak postanowił mnie wziąć na barana i wszystko widziałam! Bruce w pilotce i zabawa trwa dalej! The Evil that Men Do – też jedna z moich ulubionych piosenek – znowu fantastycznie odegrana. I końcowe Running Free, z lokowaniem produktu (piwem The Trooper) przez Bruce’a (słabe to było, ale mistrzom można to wybaczyć). Na bisy biedna publiczność trochę zmokła (Rainmaker?).

Koncert Iron Maiden był wisienką na torcie Rock In Rio. Doskonałe show!  Z cudowną międzynarodową publicznością! I pełnymi energii Anglikami – mimo wieku tak szaleć na scenie?! Oni pukają do bram sześćdziesiątki?! No way! Wspaniały występ! I jestem jeszcze bardziej zadowolona, że ja to na żywo widziałam w Łodzi! Maiden FOREVER!

Hello, a Always look on the bright side of life? ;)



Kilka słów na podsumowanie festiwalu Rock in Rio V.

- Publiczność – kapitalna. Miałam dużą przyjemność z oglądania tak wspaniale reagującej publiki. Nie było tak, że ludzie przyszli tylko na jeden zespół, ale świetnie bawili się też przy innych.

- Scenografia. Hah, tu jest dobry temat porównawczy. Ghost ograniczyli się do napisu Ghost na ogromnym telebimie za sceną. A czemu nie? System of a down też ma tylko napis i jest dobrze ;) Alice In Chains postanowili wykorzystać maksymalnie big-telebim i piękna grafika współgrała z muzyką (spadające krople podczas Rain when I die – magiczne!). Metallica pokazywała (poza Intro) tylko siebie na ekranie. Tak też można. Avenged Sevenfold raczej opierali się na buchających ogniem bramach plus duży ekran. A Iron Maiden tradycyjnie: okładkowe płachty, ognie, fajerwerki i Eddie w kilku wersjach. Bardzo mnie to cieszy, że tak różnorodnie było.

- Realizacja YouTube. Jakość znakomita, dźwięk przez większość transmisji bardzo dobry (poza AIC, niestety). Może trochę za dużo było Bruce’a Dickinsona podczas koncertu Iron Maiden (za mało Janicka…), może za mało publiczności podczas koncertu Metalliki, ale to już czepianie się szczegółów. Ogólnie było bardzo dobrze. Oby więcej takich transmisji live!!

- Ghost B.C. Już podkreślałam, że jak dla mnie odkrycie festiwalu. Ale czy tylko ja się zastanawiam czy im nie było za gorąco w tych przebraniach?? Przecież w tym Rio trochę ciepło jest… wiosna! To się nazywa poświęcenie dla wiernych… fanów ;)

- Fryzury. Bo to się trochę pozmieniało! Ja wiem, ze to kompletnie nieistotne, ale pokomentować można (w końcu jestem kobietą to mogę!). M.Shadows z A7X – długo chyba już nie będzie miał tych długich włosów co to sobie z dwa lata zapuszczał – już zgolił boki ale dzięki temu lepiej wygląda! Jerry Cantrell – coraz mniej tych słitaśnych blond włosków. Jak to się ma do poprószonej siwymi pasemkami czupryny Bruce’a Dickinsona? ;)

- Ostateczny ranking koncertów… subiektywna ocena. Z bólem w sercu, piąte miejsce zajęli Alice In Chains… obiektywnie – William mimo, że dał radę to niestety ale to nie Layne (ze Staley’em by zniszczyli system! Tak jak w Hollywood Rock Festival w Rio de Janeiro z 1993 roku). Czwarte miejsce… Ghost B.C.! Przegrali trzecie miejsce z Avenged Sevenfold tylko ze względu na publikę. Jednak na A7X ludzie reagowali genialnie, a przy ekscentrycznych Ghost to jednak trudno się bawić. No i kto zwyciężył? Nie trudno zgadnąć, że moje ukochane Iron Maiden! Ale przyznam, że Metallica zawiesiła wysoko poprzeczkę! Wszystko dzięki nadludzkiej energii Bruce’a Dickinsona! Mieli kręcić DVD podczas tego koncertu, więc pewnie to go zmotywowało do większego wysiłku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz