niedziela, 8 października 2017

Relacja: Seether w Warszawie! (27.09.2017, Progresja)

Południowoafrykański zespół Seether przyjechał do Polski promować najnowszy album „Poison the Parish”. Mimo, że frekwencja w warszawskiej Progresji nie dopisała to atmosfera koncertu na tym nie ucierpiała, choć grupa nie wykazywała chęci nawiązania bardziej otwartego kontaktu z fanami. Jako support wystąpili Sons of Texas oraz LTNT.



Pierwsi na scenę wyszli Sons of Texas, którzy sądząc po żywych reakcjach publiczności na dwóch ostatnich utworach, spotkali się z dużą aprobatą. A już na pewno żeńskiej części słuchaczy, ponieważ Mark Morales bez skrepowania prężył muskuły i eksponował wyrzeźbioną klatkę piersiową. Niestety z powodu awarii na trasie tramwaju jadącego w stronę Progresji zdążyłam tylko na samą końcówkę tego koncertu, ale „Texas Trim” dał mi pewien zarys, jak żywiołowi i pełni energii są Sons of Texas. Ostatnim kawałkiem niemal roznieśli scenę na strzępy, co bardzo pobudzało publiczność. Wokalista dawał z siebie wszystko, co chwilę zakładając i ściągając z oczu czapkę, co wyglądało trochę zabawnie, ale najwidoczniej taki ma styl, który się sprawdza. Najważniejsze, że potrafi złapać dobry kontakt z ludźmi. Szkoda, że nie widziałam więcej tego świetnie prezentującego się amerykańskiego zespołu, bo ten jeden utwór udowadniał, że warto było przyjechać już na pierwszy support, który skutecznie rozgrzał publiczność pod sceną.


Z kolei o LTNT nie można powiedzieć zbyt wiele. Gdyby nie przygaszone światła, nikt nie zorientowałby się, że trio właśnie zameldowało się na scenie. Zagrali kilka swoich piosenek z pogranicza rocka i post-grunge’u, prawie w ogóle nie odzywając się do publiczności, która nie dała się porwać muzyce, więc muzycy otrzymali tylko skąpe oklaski. A kiedy zagrali swój set, po prostu zeszli ze sceny i koncert się skończył. Jednym słowem – zrobili swoje. Szkoda, że Brytyjczycy nie wystąpili, jako pierwszy support, ponieważ znacznie ciekawszym zespołem wydawał się jednak Sons of Texas.


Seether, wspomagany Clintem Lowerym z Sevendust, rozpoczęli swój koncert od mocnego uderzenia ze „Stoke the Fire”, „Gasoline” i „Truth”. Pod sceną od razu zawiązała się zabawa, a reszta publiczności również reagowała żywiołowo na muzykę, śpiewając słowa piosenek i skacząc do rytmu. Potem do głosu doszły utwory z przedostatniej płyty zespołu „Isolate and Medicate”, czyli „My Disaster” i „Nobody Praying for Me”, aby po chwili nieco zwolnić podczas „Rise Above This”. Pięknie i emocjonalnie zabrzmiał „Broken”, gdzie Shaun Morgan złapał za gitarę akustyczną. Fani również wczuli się w klimat i z uczuciem śpiewali słowa tego utworu. 

„Country Song” rozruszał publiczność, która pląsała do tego pozytywnie nastrojonego kawałka. Świetny „Words As Weapons” znowu rozśpiewał Progresję, a ludzie chętnie klaskali do rytmu. Podobnie było na post-grunge’owym „Fine Again”. 



Końcowa część koncertu to znowu mocniejsze i bardziej żywe kawałki, jak „Let You Down” i „Betray and Degrade”. Oba pochodzą z nowej płyty „Poison the Parish” i zostały znakomicie przyjęte przez publiczność. Ale największy entuzjazm wzbudziły „Fake It” i „Remedy”, które poniosły ludzi do pogo, skakania i klaskania. Te kawałki zakończyły ten występ mocnym uderzeniem.

Niestety nie był to porywający koncert w wykonaniu Seether. Co prawda zespół nie słynnie z nadmiernego i wylewnego kontaktu z publicznością, ale w ten wieczór wydawało się, że przyjechali tylko zrobić swoje, odhaczyć występ i ruszyć w dalszą część trasy. Nie było żadnego spoufalania się, lecz porządne granie. Pozytywnie przysposobieni fani, którzy wyrażali duże chęci do wspólnej zabawy tylko trochę nakręcili do żywszych reakcji Dale’a Stewarta i Clinta Lowery’ego. Setlista również mogła się podobać, gdzie nie brakowało szybszych i cięższych numerów oraz wolniejszych, emocjonalnych utworów. Przy jak zwykle dobrze nagłośnionej Progresji muzyka Seethera sprawiała wiele przyjemności. Mimo wszystko pozostaje niedosyt i poczucie, że gdyby frekwencja dopisała, to ten wieczór mógł wyglądać o wiele lepiej. A tak naprawdę to tylko Sons of Texas dali prawdziwie energetyczny koncert, który zapadnie najdłużej w pamięci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz