wtorek, 5 września 2017

Czad Festiwal 2017 (Blind Guardian, Alestorm, Sonata Arctica, The Offspring, Edguy, Epica)

Pięciodniowy Czad Festiwal to impreza, gdzie po względem muzycznym każdy znajdzie coś dla siebie, ale również spędzi wolny czas w pozytywnej atmosferze przypominającej tej z Przystanku Woodstock. Po raz pierwszy wybrałam się do Straszęcina pod Dębicą, aby podczas dwóch koncertowych dni wyszaleć się przy wspaniałych dźwiękach takich zespołów jak: Blind Guardian, Alestorm, The Offspring, Sonata Arctica, Edguy, Epica i Big Cyc.



Straszęcin to malutka miejscowość, która od pięciu lat gromadzi spore ilości fanów chętnych zapłacić niemałe pieniądze, aby pobawić się pod chmurką przy popularnych na całym świecie zespołach. W tym roku atrakcji nie brakowało, bo już podczas pierwszego dnia na festiwalu zagrali Bastille, Billy Talent, Zebrahead, Dubioza Kolektiv czy polski fenomen – Nocny Kochanek. Z kolei w czwartek wystąpili: Lady Pank, japoński One OK. Rock, KSHMR, Steve Aoki oraz Agnieszka Chylińska. Jednak na moim celowniku znalazły się dwa kolejny dni, gdzie do głosu miały dojść metalowe oraz punkrockowe zespoły.

W czwartek (24.08) jako pierwszy na Głównej Scenie pojawił się zespół Epica. Początek koncertu nie był porywający, ale to może kwestia słonecznej pogody, która nie za bardzo pasuje do klimatu symfonicznego metalu. Ale w miarę upływu czasu i piosenek pochodzących głównie z ostatniej płyty „The Holographic Principle” („Eidola”, “Edge of the Blade”, „A Phantasmic Parade” i “The Essence of Silence”) sama grupa jak i publiczność zaczęła się rozkręcać. Humor dopisywał muzykom, którzy nie raz i nie dwa dla śmiechu tworzyli z dłoni serduszka (Isaac Delahaye i Coen Jansse). Na szczególną uwagę zasługuje klawiszowiec, który szalał na scenie ze swoim keyboardem kręcąc się na nim i jeżdżąc wokół perkusisty, a później z półokrągłym keyboardem ruszył w stronę coraz bardziej rozemocjonowanych fanów. Tam przybijał ludziom piątki w środkowej fosie, a potem nawet rzucił się na falę jednocześnie nie zapominając o muzycznych obowiązkach. Coen Jansse zdominował scenę, nawet przyćmiewając piękną Simone Simons, która również oczarowywała wszystkich wokalnie.

Dzięki klawiszowcowi Epica złapała lepszy kontakt z publicznością, więc na kolejnych numerach („Ascension – Dream State Armageddon”, “Unchain Utopia”, “Cry for the Moon”, “Sancta Terra”) zabawa stawała się coraz bardziej żywiołowa. Największy entuzjazm fanów wzbudziły kawałki „Beyond the Matrix” i “Consign to Oblivion”, gdzie w pewnym momencie do fosy zeszła połowa zespołu: Isaac Delahaye, Mark Jansen i obowiązkowo Coen Jansse. Ich pozytywna, otwarta i oczywiście metalowa postawa przekonała do siebie ludzi, którzy chętnie machali rękoma w górze, krzycząc „hej!” i klaskając do rytmu. A zagorzali fani oddawali się pogo i śpiewaniu. Dzienna aura ostatecznie nie wpłynęła na odbiór koncertu Epici, która na pewno zyskała sobie wiele sympatii wśród festiwalowiczów. Kto wie czy też nie przekonali kilku, aby przyjechali do Krakowa na ich listopadowy występ w Kwadracie.


Półtorej godziny później na Dużej Scenie pojawili się bardowie z Niemiec, tradycyjnie zaczynając koncert od „The Ninth Wave” – jedynego reprezentanta najnowszej płyty „Beyond the Red Mirror” z 2015 roku. Niemal 10-minutowy utwór zwabił pod scenę większą ilość ludzi, aby na speedmetalowym, jak i również dość wiekowym kawałku „Welcome to Dying” szaleć w pogo i śpiewać głośno chwytliwy refren. Tymczasem powoli zaczynał zapadać zmrok, więc „Nightfall” idealnie wpasował się w warunki festiwalu. Fani Blind Guardian z dużym zaangażowaniem odśpiewali wszystkie słowa numeru, podobnie zresztą jak na żywiołowym „Imaginations from the Other Side”. Publika rozkręciła się już na dobre i co chwilę ktoś lądował na fali (mnie też nie ominęła ta przyjemność). Stworzył się istny taśmociąg, który robił ogromne wrażenie, choć jak przekonaliśmy się następnego dnia na Alestorm – można jeszcze więcej ludzi wysłać ponad głowami w stronę sceny.

Następnie usłyszeliśmy kilka rzadziej granych utworów jak „I’m Alive”, „The Script for My Requiem”, „Mordred’s Song” czy „Born in a Mourning Hall”, co nie stanowiło żadnego problemu dla fanów, którzy z uczuciem odśpiewywali wszystkie kawałki, szalejąc również w pogo do tych zawrotnych melodii. Kto zna Blind Guardian ten wie, że podczas ich występów w Polsce dzieją się rzeczy niezwykłe. Na koncertach publika nie tylko wykazuje się ponadprzeciętną żywiołowością, ale również chętnie sama zapewnia magiczny klimat, choćby siadając na ziemi podczas niektórych utworów. Tym razem spontanicznie wszyscy usiedli przy spokojnych dźwiękach „A Past and Future Secret”, gdzie Hansi Kürsch uwodził swoim charakterystycznym głosem, a André Olbrich i Marcus Siepen chwycili za akustyczne gitary. Bardowie znowu oniemieli z zachwytu widząc fanów tworzących wyjątkową atmosferę.

Po chwili uspokojenia powróciły bardziej znane numery takie jak potężne „Bright Eyes”, porywające „Another Holy War” czy epickie „And the Story Ends”. Ale prawdziwe szaleństwo jak zwykle zgotowała „Valhalla”, która dzięki fanom skandującym refren utworu trwała dwa razy dłużej. Już nawet Marcus Siepen żartował sobie do wokalisty, że nie potrafi liczyć, bo chwilę wcześniej zapowiedział ostatnie dwie frazy „Valhalla – Deliverance/Why’ve you ever forgotten me”, a zrobiło się z nich jeszcze sześć. Mimo to nieodmiennie ten kawałek spotkał się z wielkim entuzjazmem publiczności i głośnym skandowanie nazwy zespołu.


Ale to jeszcze nie był koniec tego niesamowitego występu , bo na deser pozostał „The Bard’s Song – In the Forest”, na którym oczywiście fani ponownie usiedli na ziemi (co stało się znakiem firmowym polskich koncertów). Przyznam, że na świeżym powietrzu jeszcze mocniej odczuwa się magiczną atmosferę, jakbyśmy się wszyscy przenieśli do mrocznego lasu z powieści Tolkiena, a przy ognisku uprzyjemniał wszystkim czas bezimienny bard. Publika bezbłędnie, głośno i z uczuciem odśpiewała wszystkie słowa piosenki, a Hansi Kürsch tylko akompaniował. Uśmiechy nie schodziły z twarzy muzyków, szczególnie Marcusa Siepena. Nawet ochroniarze, którzy dzięki temu mieli chwilę oddechu nie kryli podziwu, a jeden nawet kręcił głową z wrażenia. Dla takich cudownych chwil jeździ się na koncerty.


Blind Guardian zakończyli wieczór nieśmiertelnym utworem „Mirror Mirror”, gdzie fani mogli jeszcze wybrykać się w pogo, a także zedrzeć gardła do samego końca. Niemcy jak zwykle dali wspaniały występ, choć o godzinę krótszy niż zwykle, bo trwał tylko 1,5 godziny. Ale przy takiej intensywności numerów, raczej nikt nie czuł się rozczarowany, choć jeszcze słychać było w tłumie prośby o „Majesty”. Zespół otrzymał wielką owację i oczywiście sfotografował się z fanami ładnie opisując zdjęcie tekstem na Facebooku: „When in Poland do as the Polish. We did the obvious and danced the Metal Polka with the masters of the Sitting Bard’s Song at the Czad Festival. We have eagerly learnt our dancing lesson. What a tremendous and cheerful audience. A dream team to work with. Highly recommended to everyone!”. Nie trzeba nic dodawać!

Ledwo na Dużej Scenie pożegnaliśmy się z bardami, a już na Monster Stage (mniejszej scenie) imprezę rozkręcał zespół Big Cyc zaczynając od klasyka „Berlin Zachodni”. Choć na Czad Festiwalu dominowali ludzie młodzi (20-30 lat) to mimo wszystko wykazywali się dużą znajomością piosenek grupy, która zaprezentowała cały przekrój swojej twórczości. Fani bawili się znakomicie przy nowszych kawałkach takich jak „Antoni wzywa do broni”, „Viva! San Escobar” czy „Czarne słońce”, a także przy starszych jak „Ja nie zgadzam się”, „Kręcimy pornola”, „Piosenka góralska” czy „Wielka miłość do babci klozetowej”. Krzysztof Skiba w swoim humorystycznym stylu zapowiadał kolejne numery, co chwilę zmieniając odzienie, jak choćby zakładając moherowy beret podczas „Moherowe berety” czy dres na kawałku „Dres”. Publika szalała w pogo, a także w wężykach, śpiewając radośnie słowa piosenek „Świat według Kiepskich” czy „Makumba”. Na drugiego bisa Big Cyc wrócili przy wielkim aplauzie fanów. Na pożegnanie wszyscy emocjonalnie odśpiewali „Balladę o smutnym skinie” z uniesionymi w górze zapalniczkami i światełkami w komórkach. Nawet ochroniarzom przy scenie udzielił się klimat tej ballady, którzy razem z ludźmi klaskali do rytmu. Po koncercie na polu namiotowym do późnej nocy (a także następnego dnia) można było usłyszeć śpiewy: „Nałóż czapkę skinie, skinie nałóż czapkę (…) Uszka się przeziębią, kark zlodowacieje”. Fantastyczny koncert z luźną atmosferą zapadł wszystkim w pamięć, ale też intensywna zabawa dała się we znaki festiwalowiczom, przed którymi pozostała jeszcze gwiazda wieczoru – The Offspring!


Amerykanie przyciągnęli pod Dużą Sceną mnóstwo ludzi, przez co panował porządny ścisk. Zaczęli od znanych kawałków takich jak „You’re Gonna Go Far, Kid”, „All I Want” i „Come Out and Play”. Publika dała się ponieść punk rockowej zabawie, więc kto zachował do tej pory siły ten poszedł w pogo lub skakał do rytmu kolejnych piosenek. Największy entuzjazm wywołały oczywiście te starsze numery The Offspring takie jak „Hit That” czy „Why Don’t You Get a Job?”. Zespół był zachwycony polską publicznością, choć mieli w pamięci koncert sprzed dwóch lat, który zakończył się małym skandalem. Tym razem wszyscy się świetnie bawili i głośno śpiewali do hitów „Pretty Fly (For a White Guy)”, „The Kids Aren’t Alright”, „Americana” i „Self Esteem”. Fani pożegnali The Offspring wielkimi brawami, by po chwili rozchodzić się w doskonałych nastrojach przy dźwiękach „Always Look on the Bright Side of Life” Monty Pythona.


W sobotę na festiwalowiczów czekała potężna dawka heavy, power i folk metalu z najwyższej półki. To szalone popołudnie przy bijących po oczach promieniach słonecznych rozpoczął zespół Sonata Arctica. Pierwsze dwa utwory „We Are What We Are” i „Closer to an Animal” pochodzące z nowej płyty „The Ninth Hour” nie wywołały większych emocji wśród garstki ludzi pod sceną, ale kolejny „The Wolves Die Young” powoli rozkręcał publikę do bardziej żywiołowych reakcji. Po chwili uśmiechnięty od ucha do ucha Tony Kakko zaintonował „FullMoon”, a fani już zrobili swoje pięknie śpiewając pierwsze wersy tego przeboju. W końcu też festiwalowicze ruszyli do powiększającego się pogo, a pozostali chętnie klaskali do rytmu i śpiewali słowa piosenek „Paid in Full” czy „Black Sheep”. Na „Tallulah” powtórzyła się sytuacja z Blind Guardian i wszyscy przysiedli słuchając imponującego głosu wokalisty, który również bardzo wylewnie dziękował za kupno biletu i przybycie na koncert, aby przeżywać muzykę na żywo.


Z nowej płyty usłyszeliśmy również „Fairytale” i “Life”, a świetnie też zabrzmiał numer “I have a right”. Niestety tak dobrze nie było na dynamicznym „8th Commandment” (moim ulubionym kawałku), który bez klawiszowego tła stracił na swoim klimacie, ale na szczęście nie przeszkodziło to szalejącym fanom. Na koniec Finowie zagrali „Don’t Say a Word”, aby pożegnać się z publiką pojedynkiem na to, która strona jest głośniejsza, żeby nie powiedzieć – bardziej spragniona wódki. Sympatyczna Sonata Arctica dobrze rozgrzała ludzi przed piracką imprezą z Alestorm, choć wszyscy zgodnie stwierdzili, że po koncercie czuli niedosyt. A już na pewno rozczarowani musieli być Szkoci, którzy strollowali Finów, podrzucając im pod drzwi garderoby własną propozycję ich setlisty.

Już od rana w Straszęcinie można było spotkać fanów Alestorm, którzy poprzebierani za piratów przeprowadzali abordaż na sklep, wykrzykując wesoło co jakiś czas „Pedały! Pedały! Pedały!” (chyba w ramach samokrytyki i nawiązując do zespołu, bez negatywnych emocji oczywiście). Panowała wyborna, gorąca atmosfera, choć prognozy pogody zapowiadały opady i burze. Na szczęście tylko jedna ulewa koło południa przeszła przez teren festiwalu i przysłużyła się w ubiciu trawiastego podłoża, które miało zadatki na kurzenie się. Znakomite humory również panowały wśród panów ochroniarzy, którzy jeszcze przed wejściem grupy na scenę rozkręcali imprezę dyrygując tłumem na „Bohemian Rhapsody”. Zdaje się, że dobrze wiedzieli, jak szalony będzie to koncert i że będą mieć pełne ręce roboty.

Alestorm zaczęli występ od uwielbianego, energetycznego „Keelhauled”, szybko przechodząc do przebojowego „Alestorm” i lady-gagowego „Magnetic North”. Tymczasem pod sceną trwała już szalona zabawa połączona z tłumnym wiosłowaniem. „Mexico” i “The Sunk’n Norwegian” rozbujały łajbę z bawiącymi się fanami, a na falę, co chwilę wciągano kolejnych rozbitków, którzy w ferworze tańców nie zawsze docierali do końca podróży. Tawerniany utwór „Nancy the Tavern Wench” pozwolił wszystkim nieco złapać oddechu przed kolejnymi porywającymi kawałkami „1741 (The Battle of Cartagena)” i „Bar ünd Imbiss”. Co ciekawe piraci zagrali „Wenches & Mead” w połowie w wersji dla psów (ktoś miał kartonik z napisem „sing for dogs”), czym rozbawił zorientowanych w temacie fanów. Zespół też się świetnie bawił, a Christopher Bowes ubrany w kraciasty kilt chętnie korzystał z wybiegu, wywijając nogami niczym tancerka kankana.



Szaleństwo pod sceną trwało na kolejnych numerach: nowym „No Grave But The Sea”, kapitalnym „Drink”, potężnym „Captain Morgan’s Revenge” i melodyjnym „Shipwrecked”. Nikt nie szczędził gardeł, nie brakowało wywijania pięściami w powietrzu czy klaskania do rytmu. Na koniec Alestorm zagrali cover „Hangover” Taio Cruza, na którym publika wesoło się roztańczyła. A żeby wyrazić swoją miłość i podziw do swoich wspaniałych fanów Szkoci zaśpiewali najbardziej dziwaczną piosenkę z ostatniej płyty – „Fucked with an Anchor”. Publika również nie pozostała dłużna i wymownie pokazała środkowym palcem, jak bardzo kocha zespół Alestorm. To był niesamowity, wyciskający całą energię i zapierający dech w piersiach koncert. Tym razem wokalista nie popłynął do najbliższego baru na kolejkę Kapitana Morgana, ale przebiegł wzdłuż barierek, aby wszystkim przybić piątkę. Na koniec grupa zrobiła sobie zdjęcie z fanami i jeszcze długo zbierała zasłużone owacje.


Mimo, że pora była już późna i nie każdy zdążył wyschnąć po alestormowej burzy (koszulki kleiły się do ciał), Edguy przyciągnęli pod Dużą Scenę całkiem pokaźną liczbę festiwalowiczów. Niemcy początkowo nie porwali ludzi do zabawy, ale heavymetalowo-hardrockowe brzmienia „Love Tyger” i „Vain Glory Opera” szybko wpadały w ucho i pozytywnie nastrajały. Ale tak naprawdę to Tobias Sammet (którego niektórzy mogą bardziej kojarzyć z Avantasii sprzed roku) swoją przesympatyczną gadką zjednywał sobie publikę, której nie trzeba było długo namawiać do klaskania i innych aktywności. Wokalista żartował sobie podczas koncertu na różne sposoby. Najpierw wypytywał ludzi czy nie są zmęczeni i czy dadzą radę przebić publikę z poprzednich miast, w których byli („The Piper Never Dies”). Późna pora chyba też udzieliła się samemu Sammetowi, który przygotował sobie podniosłą przemowę o jednym ze starszych, niedocenionych numerów, ale pozostali muzycy uświadomili go, że wcześniej na set liście mają „Lavatory Love Machine” oraz „Land of the Miracle”. Na co nasz rozgadany wokalista skwitował, że za 6 tygodni kończy 40 lat i już słabo widzi, czym rozbawił wszystkich zgromadzonych pod i na scenie. Zresztą podczas „Mysteria” i “Tears of a Mandrake” Tobias tryskał humorem, bawiąc się statywem od mikrofonu podbijając go nogą z ziemi niczym Robert Lewandowski (nawet pokazując jego firmową cieszynkę). Więc ludzie nie tylko mieli okazję posłuchać dobrego heavy metalu, ale również nieco pośmiać się z pełnym energii wokalistą, który w pewnym sensie bardzo przypomina Bruce’a Dickinsona pod względem budowy ciała, ubioru oraz przede wszystkim barwy głosu.


Tak się fani nakręcili, że kiedy Sammet wspomniał, że obchodzą w tym roku 25-lecie istnienia („wiemy, że trudno w to uwierzyć, bo tak młodo wyglądamy!”) to zaczęli niesynchronicznie śpiewać „Happy birthday” („jeśli nie zaczniecie razem, to będziecie brzmieć jak pieprzone Dream Theater”), po czym przeszli na „Sto lat”. Potem przerodziło się w „Niech żyją nam…”, aby już cały festiwal śpiewał im „sto lat, sto lat, niechaj żyją nam!”, radośnie podskakując i klaszcząc. Edguy stali oniemiali na scenie, ale też zachwyceni ciepłym przyjęciem. Więc zagrali nam „Ministry of Saints” oraz „Babylon”. Jeszcze więcej śmiechu wywołały żarty wokalisty, kiedy na „Save Me” prawa strona przysiadła, jak to już było tego dnia na Sonata Arctica. Najpierw wypytywał czy czegoś nie paliliśmy, aby potem zachęcić drugą stronę publiczności, żeby też przysiadła, w celu pokłonienia się „heavy metalowemu mesjaszowi” i zadając pytanie czy nie chcą zaśpiewać razem z Jezusem. A wszystko wzięło się z tego, że chwilę wcześniej powiedział: „Nie jestem pieprznym Karolem Wojtyłą!” czym rozbroił dosłownie wszystkich. Ale w jednym miał rację – klękanie [na koncertach] stało się naszą specjalnością, co zaobserwowaliśmy już na poprzednich występach. Dlatego też „Save Me” fani odśpiewali głośno i z uczuciem.


Edguy na koniec zostawili sobie przebojowy „Superheroes”, gdzie wokalista przechwycił polską flagę i zawiesił sobie ją na statywie, a potem przeniósł ją na perkusję. Z kolei na bis usłyszeliśmy „Out of Control” oraz „King of Fools”, które pięknie rozruszało każdego pod sceną. Dla mnie był to ostatni koncert na Czad Festiwalu i nie mogłam sobie wyobrazić lepszego pożegnania z tą imprezą! Tobias Sammet i jego zespół pokazali się z fantastycznej strony pod względem muzycznym, a także utrzymywali doskonały kontakt z publicznością, która chętnie dawała się wciągnąć w gierki wokalisty. Fani pożegnali Edguy (zwani przez Czad Festiwal „Edgay”, z czego nie omieszkali zażartować na swoim profilu fejsbukowym) wielkimi brawami i z zadowoleniem malującym się na twarzach wracali do namiotów.


Spędziłam w Straszęcinie dwa wspaniałe dni przy doskonałej, ulubionej muzyce (dobrze nagłośnionej) i w bardzo pozytywnej atmosferze. Nie będzie przesadą, jeśli porównam ją do Przystanku Woodstock, z tą różnicą, że Czad Festiwal jest wielokrotnie mniejszą imprezą. Pochwalę organizację festiwalu, która zapewniała dojazd darmowym autobusem z Dębicy, a na miejscu można było zjeść i napić się za niewygórowaną cenę. Trochę za szczegółowo i restrykcyjnie sprawdzano każdego na bramkach przed wejściem na teren festiwalowy, ale w obliczu ostatnich zamachów za granicą, może faktycznie wzmożone kontrole były wskazane. Warunki sanitarne były również bez zarzutu. A mieszkańcy Straszęcina liberalnie podchodzili do festiwalowiczów, oferując również własne wyżywienie. Czad Festiwal bardzo mi zaimponował i jest wart swojej ceny. Jeśli fundusze pozwolą to na pewno wrócę za rok, aby znowu przeżyć niezapomniane chwile!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz