czwartek, 11 czerwca 2015

Relacja: Impact Festival 2015 (Slipknot, Godsmack)

Zdecydowałam się pojechać na Impact Festival na tydzień przed koncertami… to i tak lepiej niż rok temu, gdzie dzień wcześniej postanowiłam jechać do Łodzi, żeby zobaczyć Skillet (LINK).

Udało mi się nawet zakupić tańszy bilet na płytę. Kiedy sobie teraz tak myślę już po festiwalu to… strasznie bym żałowała, gdybym nie pojechała! Bo było po prostu wspaniale!


IMPACT FESTIVAL 2015, 09.06.2015, Atlas Arena, Łódź.

W tym roku festiwal (ehh ten dobór słownictwa…) trwał jeden dzień, ale za to obfitował w wielkie gwiazdy! Chociaż trzeba przyznać, że line-up był ewidentnie ukierunkowany na młodą publiczność (a nie tak jak w tamtym roku Black Sabbath i Aerosmith) i to od razu odbiło się na większej frekwencji pod mniejszą sceną Ticketmaster (w poprzedniej edycji było mało ludzi). Na szczęście scena pod Atlas Areną okazała się większa niż ta malutka z tamtego roku, chociaż i tak zgodnie wszyscy uznali, że taką to mają na festynach lub na dniach miasta.

Tegoroczny Impact Festival rozpoczął się od koncertu zwycięzcy Antyfestu, czyli zespołu ThermiT. Nie miałam okazji ich obejrzeć w akcji, ani kolejnego zespołu Lion Shepherd, ponieważ ważniejsze było napełnianie żołądka w Manufakturze przed długim wieczorem (a także zdjęcie na tronie). Takie realia – nie chcesz płacić 18 zł za hamburgera na terenie festiwalu, musisz się najeść gdzie indziej (i najlepiej też się wysikać gdzie indziej, ponieważ mała liczba toi-toi była skandaliczna!). Ale udało się zdążyć na ONE!

ONE, scena Ticketmaster

Zespół 19-letniego Adama Malickiego, który nagrał swój debiutancki album „Świat świętych krów” przy współpracy z Paulem Gilbertem, Jeffem Bowdersem, Dave’em Filice’em i Junem Murakawą, jakoś specjalnie się nie wyróżnił. ONE wsparł wokalnie Adam Wolski, co nie zmienia faktu, że niczym mi nie zaimponowali i zupełnie nie zapadli mi w pamięć. Piszę trochę tak negatywnie, ponieważ w tamtym roku, kiedy przed Skillet zagrał Cochise to było tak fajnie, że autentycznie się nimi zainteresowałam. Tutaj, niestety, choć było sympatycznie, rockowo i miło, to po prostu mnie nie zaciekawili swoją twórczością. Ale życzę ONE wszystkie najlepszego, bo mają niezłe wtyki i może uda im się zaistnieć zagranicą.

HOLLYWOOD UNDEAD, scena Ticketmaster

Hollywood Undead nie jest dla mnie zespołem anonimowym. Kojarzę takie kawałki jak „Undead”, „Been to Hell”, „Levitate” i „We are”. Przesłuchałam też jakiś czas temu ich ostatni album “Day of the dead” i to była istna tortura… zespół stracił w moich oczach. Choć początek był obiecujący, a panowie w tych maskach wyglądali intrygująco, to niestety później klimaty z najnowszej płyty przejęły kontrolę. Na domiar złego od początku wydawało mi się, że (co najmniej) jeden z wokalistów śpiewa z playbacku (ten od refrenów, rapujący śpiewał live). Poza tym szwankowało nagłośnienie, gdzie niektórym przestawały działać mikrofony albo instrumenty. Nie wytrzymałam (a konkretnie mój pęcherz) i oddaliłam się od tego cyrku lekko zniesmaczona. A szkoda, bo widać, że chłopaki potrafią dać czadu i rozkręcić imprezę, o czym świadczy ilość ludzi pod sceną naprawdę dobrze się bawiących.

GOJIRA, Atlas Arena

Gojira to również nie moje klimaty, ale mimo to byłam ciekawa ich występu, ponieważ pamiętam jak po koncercie w krakowskim Kwadracie napisano coś w stylu: „Francuzi nie biorą jeńców!”. I rzeczywiście. Gojira jest bezkompromisowa, agresywna i potężna! Na płycie (tym razem nie byłam na GC) momentalnie zawiązał się circle pit, ścianka goniła ściankę, a nawet było kilka młynków. Generalnie rzeźnia, która mogła bardzo nadwyrężyć siły przed Slipknotem.

Wracając do Gojiry to zagrali bardzo dobry, intensywny koncert i jako support świetnie się spisali. Poza tym do nagłośnienia również raczej nie można się przyczepić  - perkusja czy bas nie próbowały mi połamać żeber , a mimo to uderzenie miały powalające.

Francuzi byli bardzo zaskoczeni gorącym przyjęciem polskiej publiczności. Nawet otrzymali od fanów biało-czerwoną flagę, którą chętnie machali na zejściu ze sceny. Pewnie nie jedną osobę zainteresowali swoją twórczością, po tym żywiołowym koncercie.


Intro

Zanim przejdę do relacji z koncertu Slipknota to mam kilka ważnych słów do przekazania, o których jeszcze nie napisałam. Moim głównym celem podróży na Impact Festival był Godsmack, co nie stanowi zaskoczenia (do poczytania recenzja płyty „1000 hp”).

Natomiast, przyznam się bez bicia, Slipknot nie należy u mnie do zespołów z kategorii „jak nie zobaczę, to umrę”, a raczej do „fajnie byłoby zobaczyć na żywo i trochę poszaleć”. W sumie to przekonali mnie do siebie dopiero swoją ostatnią płytą „.5: The Gray Chapter” (w planach miałam nawet pisanie recenzji, ale nie wyszło). Wiem jak to brzmi, ale od czegoś trzeba zacząć poznawanie zespołu. I słusznie, bo nie tylko w ucho wpadło mi „The Devil In I”, „Custer”, „AOV”, „The Negative one” czy „Killpop” ale również szybko polubiłam „Wait and Bleed”, „Before I forget” czy „Spit it out” („Psychosocial” już wcześniej znałam). Poza tym słyszałam opinie, że Slipknot to jeden z najlepszych zespołów koncertowych na świecie i chciałam się o tym przekonać na własnej skórze. Więc może byłam na hali trochę na doczepkę, bez większych emocjonalnych więzi z zespołem, ale na pewno nie zamierzałam stać jak kołek. Chociaż przyznam, że wymagało to dobrego rozłożenia sił, aby zostało coś na Godsmack.

SLIPKNOT, Atlas Arena

Slipknot grali w hali, więc mogli sobie pozwolić na to, aby potrzymać fanów w lekkiej niepewności zasłaniając scenę wielką kurtyną. I tak przebijały się przez nią świecące ślepia kozy, którą zobaczyliśmy w pełnej okazałości zaraz po usłyszeniu „XIX”. Slipknot zaczęli mocnym uderzeniem „Sarcastrophe”, chociaż prawdziwe piekło rozpętało się na płycie na kolejnych „The Heretic Anthem” i „Psychosocial”. Wielkie emocje wywołał hit z nowej płyty, czyli „The Devil In I”, który fani odśpiewali bezbłędnie i ogłuszająco głośno. „AOV” z wielu wycisnęło ostatki sił i niebyło chyba na hali już nikogo, kto nie byłby cały mokry. „Vermilion” za to stanowił dobry moment, aby złapać oddech i przyjrzeć się lepiej scenie, po której biegał i skakał Sid Wilson. To było trochę przerażające, kiedy tak najpierw wspinał się do perkusistów na podnośnikach, a potem zeskakiwał z kilkumetrowej wysokości. On to ma opanowane do perfekcji, ale strach, że w końcu sobie coś zrobi i tak pozostaje (a przy okazji dostarcza nam kolejnych emocji).

Po wyrównaniu oddechu i przyjrzeniu się wszystkim muzykom (najtrudniej było dostrzec Coreya przez ten las rąk w górze), Slipknot zagrali klasyk „Wait and Bleed” i znowu publika oszalała. Ale tylko na tą chwilę, bo kolejny „Killpop”, do którego dzień wcześniej pojawił się teledysk w sieci, raczej nie wywołał wielkich emocji. Co najwyżej podgrzał atmosferę (i to dosłownie, bo scena buchała ogniem) przed „Before I forget”, który porwał do zabawy nawet patrzaczy z samych tyłów (zakręciłam się tam na chwilę, próbując strzelić jakąś fotkę). „Duality” i „Eyeless” to już circle pit, dzikie pogo, skakanie w górę do rytmu i oczywiście głośne śpiewanie („darcie ryja” tu lepiej pasuje). Była MOC!

Ale i tak wszyscy czekali już na spektakularne „Spit it out”. Bez żadnej komendy Coreya ludzie sami zaczęli siadać na ziemi w odpowiednim momencie, co szczerze go zaskoczyło (no cóż, Internety dotarły do Polski). W tym czasie Clown poszedł zwiedzać trybuny (a zastanawiałam się, co tam takie poruszenie wywołało). Muszę przyznać, że zbiorowe „Jump-the-f*ck-up” to niesamowite przeżycie, kiedy tak cała hala skacze jak szalona i nikt nie stoi w miejscu. Zagwarantowane ciarki na plecach, totalny odjazd! Do tej żywiołowej atmosfery dorzucił do ognia jeszcze brutalny „Custer”, który całkowicie rozbił bank.


Na bis Slipknot wrócili z „(sic)” i „Surfacing” z wyciągniętymi w powietrzu środkowymi palcami. Kto miał jeszcze siły to szedł w potężną ściankę, a ci, co już nie mogli (lub szykowali się do ewakuacji na Godsmack) ograniczyli się do skakania w miejscu i wymachiwania rękoma w powietrzu. Wspaniałe zakończenie występu gwiazdy wieczoru!

Może i wielką fanką Slipknota nie jestem, ale podzielam zdanie, które co chwilę słyszałam z tłumu: „Aaa zaj*biście!!!”. Niby koncert trwał tylko półtorej godziny (taaa, dla mnie „tylko”, kiedy sobie przypomnę 2,5h z Blind Guardian), ale był tak intensywny i żywiołowy, że nie było opcji aby nie wciągnąć się w tą zabawę. A była ona fenomenalna, zupełnie jak na pamiętnym koncercie System of a Down.

Zespół też był pod dużym wrażeniem polskiej publiczności. Może Corey trochę kurtuazyjnie opowiadał, że Slipknot urodził się w Polsce, ale przynajmniej nie powtarzał co chwilę, jak na Rock am Ring, „Lose you mind” i „go crazy”, bo nie było sensu, skoro szaleństwo trwało od początku do końca.

Scena również prezentowała się fantastycznie. Wielka, płomienna, z której groźnie patrzyła wielka głowa kozy. Jest koza, jest impreza! Te podnośniki z perkusjami rzeczywiście są bardzo widowiskowe, a poza tym w końcu z daleka mogłam cokolwiek dostrzec na tej scenie. Ale mimo wszystko… wolę scenę Iron Maiden z dużym Eddie’m.

Trzeba też wspomnieć o minusach, bo niestety takie też się zdarzyły. Po pierwsze znowu nie było telebimów, więc nie mogę napisać o tym jak Corey szalał na scenie, ani o wywijaniu włosami Micka Thomsona i Jamesa Roota. I oczywiście, tradycyjnie Atlas Arena nie popisała się nagłośnieniem. Często głos Coreya był zagłuszany przez instrumenty, a także był dziwnie zniekształcony. Z drugiej strony też nie było aż tak źle, bo jednak trudno opanować tyle instrumentów, aby wszystko brzmiało idealnie (żebra całe, a i było na tyle głośno, że leciutko ogłuchłam, tak jak to powinno być po koncercie).

GODSMACK, scena Ticketmaster

Pogoda była łaskawa cały dzień i nie padało, chociaż i tak wszystkich zaskoczył niezapowiadany przez meteorologów chłód (bluza to było za mało). Ale chyba nie wytrzymała już tych emocji i w momencie rozpoczęcia koncertu się rozpadało. Albo Godsmack tak się umówił z aurą, że to będą dodatkowe efekty specjalne. Nie zrobiły na nikim wrażenia, a kto wie czy nie nadały dodatkowego, specyficznego klimatu temu występowi.

Pierwszy koncert Godsmack w Polsce musiał się wyróżnić, nie tylko pogodą, malutką sceną (w porównaniu do tej olbrzymiej na jakiej grali dwa dni wcześniej na Rock am Ring) i bardzo późną porą (23:30!), ale przede wszystkim trochę inną setlistą! Panowie zaczęli od „Straight out of Line”, które jakoś dziwnie zabrzmiało (jakby na spowolnionych obrotach i nieco przygłuszone), ale i tak od razu pod sceną się zagotowało. Kolejnym potężnym „Awake” zespół już wiedział, że ma do czynienia z genialną polską publicznością, która rozniesie tą festynową sceneczkę. Publika gardłowo śpiewała refren, nikt nie stał w miejscu, chociaż trzeba było się ograniczyć do małych kłębowisk pogo, bo na ścianki nie było po prostu miejsca (potem okazało się, że jednak było). Emocje rosły!

Dopiero trzeci w kolejności pojawił się „1000hp”, który otwierał wszystkie inne koncerty na trasie promującej nowy album o tej samej nazwie. Dynamiczny, hardrockowy utwór rozhuśtał fanów tak, że niełatwo było złapać oddech na kolejny „Cryin’ Like a bitch”. Zabrzmiał oczywiście potężnie, a pięści poszły w górę. Po piosence (jak i po każdej następnej) zespół zebrał od publiczności gromkie brawa i chóralne „Godsmack! Godsmack!”.

Drugim i ostatnim utworem z nowej płyty „1000hp” jaki zagrał Godsmack tego wieczoru, był „Something Different”. Sully Erna, tym razem w jasnej opasce na głowie (a nie czapce), dla formalności zachęcił wszystkich do klaskania i skakania podczas refrenu, ale nie musiał nikogo namawiać. Niesamowicie ucieszyło mnie, że nie pominęli „Keep Away”, które przeniosło nas w czasie do lat 90tych. Ten numer aż buzuje klimatem najlepszej dekady muzyki rockowo-metalowej (nawet pojawił się w trakcie fragment „Walk” Pantery) i niezaprzeczalnie jest bardzo… alice-chainsowy. Szczególnie wokal Sully’ego (i to charakterystyczne „Yeah!”) pozwala wierzyć, że jest inkarnacją Layne’a Staley’a. Chłopaki tak się wczuli, że wydłużyli „Keep Away” o kilka minut, ale z przyjemnością słuchało się tych surowych brzmień gitarowych. Nic na pokaz, tylko szczera, muzyczna pasja.

Późna pora i kapitalna atmosfera zagwarantowały uwielbianemu „Voodoo” miejscówkę w setliście. Sully w znakomitym humorze jeszcze sobie pożartował z technicznego („Stupid”) zanim rozbrzmiały plemienne rytmy. Wspaniale wypadł ten utwór, wszyscy wkoło pięknie odśpiewali cały tekst piosenki, a samo „voodoo voo-doooo”, przy gestykulacji dyrygenta Erny, to była czysta poezja.


Miałam wielkie obawy, że na tak małej scenie Ticketmaster nie zmieszczą się dwie perkusje do słynnej „Batalla de los Tambores” ale na szczęście udało się je ta upchać, chociaż zrezygnowano z ich obracania się. Pojedynek Sully’ego Erny z Shannonem Larkinem był bardzo zacięty i trwał tradycyjnie ok. 10 minut. Publika również brała udział spontanicznie klaszcząc do rytmu, a także śpiewając „We will rock you!” przechodzące w „Back in black”, a także „Creeping Death” Metalliki. Kto więc wygrał tą batalię? Stawiam na Salvatore, któremu udało się (w końcu!) na sam koniec złapać wyrzuconą w powietrze pałeczkę, a Shannonowi ta sztuka się nie udała. Ale i tak Larkin to dziki zwierz za tą perkusją i zawsze robi wielkie wrażenie swoją eksplodującą energią.

Jednak najlepsze Godsmack zostawił na sam koniec! „Whatever” znowu przywołało tą energię lat 90tych, a fani wydzierali się „GO AWAY!” (ale nie do zespołu, hah). Sully jak na każdym koncercie zorganizował ściankę, chociaż do dziś nikt nie wie, jakim cudem udało się ją uformować na szerokość sceny. Wokalista widząc ten żywiołowo reagujący, szalony tłum, zapewnił, że jeżeli będzie srogo, to nagranie, które uwieczniała Paris Visone, znajdzie się w teledysku. Myślę, że uzyskaliśmy kwalifikację i będziemy się oglądać pewnie w „Generation Day” albo „What’s next”, bo to była rzeźnia, jak za starych, dobrych czasów Godsmack.

I na koniec został miażdżący „I Stand Alone”. Dosłownie. Chłopaki, którzy byli w Golden Circle na Spliknocie opowiadali, że przez pierwsze trzy utwory to było falowanie, że nie dało się ręki wyciągnąć. Przekonałam się na własnej skórze jak tam było i wcale nie czułam, że „I stand Alone”. Ale była taka MOC, że nawet Sully nie pytał „what?!” między „I” i „stand alone”. Znakomite zakończenie koncertu!

To był fantastyczny występ Godsmack! Na pewno żaden z fanów nie był rozczarowany, bo po prostu nie było czym! Wszyscy zapomnieli o pogodzie, która w końcówce znowu dała o sobie znać, ale kto się tam przejmował deszczem? Aż trudno uwierzyć, ale nagłośnienie było na najwyższym poziomie: tam gdzie miało być „czysto”, było czysto; tam gdzie miało być „brudno” – też było! Chociaż Robbie Merrill chciał, żeby było jeszcze lepiej i zgłaszał jakieś niedociągnięcia. No i cudowny głos Sully’ego Erny, który idealnie wkomponował się w dźwięki gitar i perkusji. No jak z playbacku, ale tym razem prawdziwie na żywo. Uczcie się od mistrzów panowie z Hollywood Undead!

Zespół również wyglądał na bardzo zadowolonych, nie spodziewając się, że takie tłumy zostaną po Slipknocie i jeszcze będą mieć siłę tak poszaleć przez kolejną godzinę! Głośno wyrazili swoje zdanie, że woleliby zagrać pod dachem dla całej hali, ale zdaje się, że mieli na myśli głównie niekorzystną pogodę (też bym chciała, ale z drugiej strony nie miałabym okazji zobaczyć ich z bliska, bo przecież nie miałam biletu na Golden Circle). I myślę, że szczerze mówili o tym, że to był najlepszy europejski koncert jak dotąd i muszą wrócić do Polski, ale tym razem, aby spotkać się w większym gronie (Skillet wrócili kilka miesięcy później i było genialnie! LINK). Na pewne przyjadę! Jeszcze raz chcę przeżyć takie emocje z Godsmack! Genialny koncert!

Podsumowując, Impact Festival 2015 w końcu bardziej przypominał z nazwy festiwal. Kilka światowych gwiazd, kilka polskich zespołów, różnorodność muzyczna, standardowe kolejki do toi-toiów (których powinno być więcej!), piwo za 8 zł… mimo wszystko należy zapisać tegoroczny Impact na plus! Ponieważ koncerty największych gwiazd, czyli Slipknota i Godsmack, były wspaniałe, niezapomniane i każdy fan wyjeżdżał z Łodzi wniebowzięty!

Outro:

Slipknot i Godsmack przyciągnął również parę znanych osób na koncerty. Ja widziałam Pawła „Draka” Grzegorczyka z Huntera, chłopaki widzieli Piotra Roguckiego. Poza tym spotkaliśmy basistę zespołu Sarang.

Poza tym okazało się, że jak się zapomni biletu na koncert, Ticketmaster bezproblemowo pomaga w wydrukowaniu nowego (trzeba zadzwonić i zgłosić się w kasie, gdzie czekają niemal z chlebem i solą na zapominalskiego fana).

A koszulki? Oczywiście Slipknot, ale też dużo Godsmack, festiwalowych, Irona Maiden, System of a Down, Alice In Chains (ja), Metallica… więcej nie pamiętam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz