czwartek, 19 lutego 2015

Recenzja: Blind Guardian – Beyond the red mirror

BreakingCD #23

Długo musieliśmy czekać na nową płytę niemieckich bardów – tym razem aż pięć lat, a nie standardowe cztery. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Blind Guardian powracają z rozmachem i nowym brzmieniem. „Beyond the Red Mirror” to concept album, który kontynuuje rozpoczętą historię sprzed 20 lat z “Imagination From The Other Side”. Młody człowiek, który w “And the Story Ends” stanął przed Czerwonym Lustrem, aby wypełnić przeznaczenie i ocalić lud w innym wymiarze, nie przeszedł na drugą stronę powodując konsekwencje w obu światach. Po latach jednak postanawia spełnić swój los, ale wcześniej musi pokonać parę przeszkód. Brzmi jak niezła przygoda i muzyczny rollercoaster i taka też jest nowa płyta.



Album otwiera The Ninth Wave, w którym wita nas nieoczekiwanie potężny chór (jeden z trzech zatrudnionych przez zespół). Klasyczne, wręcz „vangelisowe” intro, po chwili jeszcze bardziej zaskakuje elektroniką! To sprawka Andre Olbricha, który chciał podkreślić futurystyczny aspekt albumu – wyszło to interesująco, ale nie aż tak spektakularnie jak można by oczekiwać. Mimo kilku nowych elementów w The Ninth Wave, nie mamy wątpliwości, że bardowie powrócili w wielkiej formie i z nowymi pomysłami. Ten potężny początek, napakowany dźwiękami określa album i zapowiada dalszy ciąg muzycznej, bombastycznej uczty.

Twilight Of The Gods godnie reprezentuje “Beyond The Red Mirror”. Wybrany na singiel zawiera wszystko to, co kochamy w Blind Guardian – power metalowe tempo, chóry, mocny wokal Hansiego Kürscha, a dodatkowo nie uchodzi uwadze kolejna nowość w twórczości zespołu. Niższe brzmienie gitar powinno całkowicie zaburzyć odbiór muzyki, a jednak taka kosmetyczna zmiana wpasowuje się znakomicie w nastrój albumu i jego fabułę. The Prophecies utrzymuje tempo nadane przez Twilight…, choć jak na Blind Guardian brzmi bardzo heavymetalowo. Czuję, że ten utwór usłyszmy podczas koncertu – epicki refren prowokuje do chóralnego śpiewania, co tak kochają fani zespołu.


At The Edge of Time tylko tytułem nawiązuje do poprzedniej płyty. Przez moment przed oczami staje płyta „Twist In the Myth” i koszmar związany z wokalem Hansiego. Ale po chwili głos wraca do normy i nagle przenosimy się w rejony metalu symfonicznego. Jest to utwór, który pierwotnie miał pojawić się na orkiestrowym projekcie, który muzycy piszą od ponad 20 lat (plany ukończenia go datują na 2016 rok!!). I dobrze się stało, że Andre postanowił go umieścić na regularnym albumie – to jest znakomity zwiastun tego projektu, przedsmak jego epickości i niesamowitości, bo taki jest właśnie At The Edge of Time. Niezwykła kompozycja, którą najlepiej słuchać na słuchawkach.

Po orkiestrowej paradzie, w Ashes of Eternity wracamy na bardziej klasyczne dźwięki Blind Guardian, chociaż mimo wszystko znowu zaskakująco heavy metalowe. Kolejny The Holy Grail jeszcze bardziej przyspiesza, robi się wręcz speedmetalowo, trochę przypominają się czasy pierwszych płyt (chociaż ma też coś z Battlefield). Za ten kawałek odpowiada Frederick Ehmke (perkusista) i chwała mu za to, bo to kolejne ciekawe oblicze bardów na tej płycie. Tęskniliśmy za orkiestrą i chórem? The Throne nadrabia zaległości, trochę w nim „Night In the Middle Earth” i mam tu na myśli podniosłość tego utworu. Osiem minut czystego piękna.

Sacred Mind to mój ulubiony utwór na całym albumie (zresztą Hansiego, co ciekawe, też). Hansi Kürsch buduje napięcie aż do intrygującego chóralnego refrenu. Gitary są fantastyczne (super solo), perkusja jeszcze lepsza, utwór pędzi aż miło i przez całą jego długość nie nudzi. Power metal w najlepszej odsłonie, marzy mi się ten utwór na żywo na koncercie!

Przedostatni numer to kolejne zaskoczenie – spokojne, fortepianowe Miracle Machine to takie zaczerpnięcie oddechu przed wielkim finałem. Brzmi nieco jak Queen – mówiąc tak na pewno bardowie by się nie obrazili. Hansi od lat powtarza w wywiadach, że Freddie Mercury jest jego wokalnym wzorem (poza tym zespół coverował już piosenkę Spread your wings na "The Forgotten Tales"). Miracle Machine to cudowny kawałek, który wbrew pozorom idealnie wpasowuje się w album.

„Beyond the Red Mirror” kończy Grande Parade. Epickie zakończenie wielkiej przygody (ale nie historii), który przypomina trochę And the Story Ends lub And There Was Silence pod względem złożoności. Bardzo pozytywna kompozycja i chyba najlepsza z tych orkiestrowych.

„Beyond the Red Mirror” to album wielki, epicki, rozbuchany. Ale jest w tym metoda, ponieważ zaskakuje w wielu miejscach, cechuje się różnorodnością. To niezwykłe, że po tylu latach kariery, bardowie wciąż są tak kreatywni i pomysłowi, a jednocześnie zachowują swój własny, wyjątkowy styl. Tutaj niższe brzmienie gitar, tam orkiestra, chóry, a jednak to wciąż stary dobry Blind Guardian. Jasne, że sięgnęli po elementy charakterystyczne i wykorzystywane w swojej twórczości, ale nadają im nowego blasku i świetności, tak, że słucha się jak czegoś nowego. Piękne jest też to, że na jednym przesłuchaniu „Beyond…” się nie skończy, ponieważ trudno ogarnąć taki dźwiękowy natłok. To może być nawet minusem tej płyty, że trochę przekombinowali, ale to świadczy tylko o rozwoju zespołu i w jakim kierunku dąży (w stronę projektu orkiestrowego). Najnowszy album to kolejna wspaniała, baśniowa przygoda z Blind Guardian, która usatysfakcjonuje każdego fana.

PS. Blind Guardian 26 maja zagrają w klubie Progresja Music Zone. Mają dopisane „+ gość specjalny” – myślę, że przyjadą z mini chórem. Hunter może, to bardów nie stać? Będzie super!

Źródło zdjęcia: empik.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz