czwartek, 6 kwietnia 2017

Relacja: Korn, Hellyeah i Heaven Shall Burn zagrali w Warszawie! (31.03.2017, Torwar)

Niecały rok fani Korna musieli czekać na kolejny koncert legendy nu metalu. Amerykanie zapełnili po brzegi warszawski Torwar, zapewniając iście gorącą atmosferę. W podgrzewaniu emocji wspomogli ich HELLYEAH z Chadem Grayem na czele oraz Heaven Shall Burn z Niemiec.



Jako pierwsi na scenie pojawili się panowie z supergrupy HELLYEAH, których set rozpoczynał doskonale nadający na intro „!”, aby po chwili przejść do ciężkich dźwięków „X”. Nie da się ukryć, że największą uwagę skupiał na sobie Chad Gray, który poza jak zwykle oryginalną fryzurą (tym razem długie dredy), prezentował wysokie skoki niczym Bruce Dickinson i wydzierał się do mikrofonu aż miło. „Demons in the Dirt” i “Sangre por Sangre (Blood for Blood)” rozkręciły pogo pod sceną. Z kolei na spokojniejszym, ale wciąż potężnym “Moth” publika miała szansę pomachać na boki rękoma i poklaskać do rytmu. Na koniec HELLYEAH zostawili sobie „Human” i „Startariot” – prawdziwe petardy, które z jakiegoś powodu nie wywołały większych emocji wśród publiczności. Może zatęsknili za Mudvayne? W każdym razie włosy muzyków wirowały w powietrzu, niejedna pałeczka perkusisty poleciał w stronę tłumu, a Chad, istny zwierz sceniczny, nie przestawał zachęcać ludzi do spontanicznych reakcji pokazując, co chwilę rogi. Hellyeah zagrali krótko, ale treściwie pokazując ile energii drzemie w tym zespole. Hell-yeah!


Drugi cios zadali Heaven Shall Burn mieszanką melodyjnego death metalu z metalcorem. Zaczęli od „Hunters Will Be Hunted”, ale od razu rzucił się w oczy wokalista, Marcus Bischoff, który w tej czerwonej koszuli wyglądał… zwyczajnie. Co stanowi niesamowity kontrast do muzyki jaką gra zespół oraz do tego co widzieliśmy kilka minut wcześniej w wykonaniu HELLYEAH. Ale światła stroboskopowe i inne efekty świetlne skutecznie odciągały od tego uwagę i pozwalały na wsłuchanie się w takie numery jak „The Omen”, „Voice of the Voiceless”, „Counterweight” czy „The Weapon They Fear”. Z nowej płyty usłyszeliśmy takie kawałki jak „Bring the War Home”, „Corium” i „Passage Of The Crane”. Heaven Shall Burn zakończyli swój występ znakomitym, energetycznym „Endzeit”. Zespół ewidentnie rozkręcał się z każdym utworem, ale też trzeba przyznać, że na dłuższą metę brzmią dosyć monotonnie. Marcusowi udało się zachęcić publikę do klaskania, machania rękoma w górze i skakania, ale również nie wzbudzili większego entuzjazmu wśród ludzi, bo wszyscy czekali z niecierpliwością na gwiazdę wieczoru!


Korn rozpoczął koncert od „Right Now” i „Here to Stay”, które nie zabrzmiały nadzwyczajnie, ponieważ nagłośnienie nie pozwalało dobrze usłyszeć wyjątkowego głosu Jonathana Davisa. Tymczasem na płycie rozpoczęła się dzika zabawa, ale przez ogromny ścisk i falowanie tłumu trudno było zaczerpnąć powietrze, a nawet wyciągnąć ręce, aby chociaż zaklaskać z zachwytu. Cóż, takie uroki dużych i tłumnych koncertów, na które przychodzą zagorzali fani zespołu! Po „Rotting in Vain” nieco się rozluźniło pod sceną, a także nagłośnienie się polepszyło, ale i tak w dalszej części występu perkusja próbowała połamać wszystkim żebra (a Ray Luzier celowo tym wszystkich męczył podczas swoich solówek). Ważne jednak, że publika mogła się już wczuć w tą piekielną atmosferę (gorąc i duchota jak w saunie) i dać się ponieść emocjom oraz śpiewać słowa piosenek wraz z wokalistą przyodzianym w spódnicę.


Z najnowszej płyty „The Serenity of Suffering” usłyszeliśmy jeszcze tylko „Insane”, co jak na trasę dedykowaną temu albumowi (w tle znajdowała się grafika z okładki) to zaskakująco mało. Poza tym Korn, chyba aby urozmaicić nieco swój repertuar, spowalniał niektóre swoje utwory, takie jak np. „Make Me Bad” czy potężne „Somebody Someone”. Również coś nie zagrało w coverze Cameo – „Word Up!”, który wykonali tylko w połowie. Na szczęście „Coming Undone” wyszedł zdecydowanie lepiej wraz z queenowską wstawką „We Will Rock You”, gdzie fani głośno śpiewali wraz z Davisem. A tradycyjnie na „Y’All Want a Single” środkowe palce uniosły się ponad głowy.

Na płycie zabawa trwała w najlepsze mimo, że działy się tam… różne rzeczy. Przed „Shoots and Ladders” Davis zaprezentował kawałek swoich umiejętności gry na dudach, imponując niezwykłą pojemnością płuc. Publika szalała podczas tego kawałka, gdzie usłyszeliśmy urywek „One” Metalliki. Nie zabrakło również siadania na ziemi podczas „Blind” (jak na „Spit it out” Slipknot). Szybkie i agresywne „Twist” wprowadziło nas w szalone „Good God”. Na bis usłyszeliśmy wydłużone „Falling Away From Me”, które wycisnęły resztki energii z rozentuzjazmowanego tłumu. A na koniec z mocą wybrzmiał „Freak on a Leash”.



Warszawski koncert Korna to taki trochę „best of”, gdzie usłyszeliśmy same znakomite kawałki. Żywiołowo reagująca publiczność zrobiła duże wrażenie na Jonathanie Davisie. Po występie wszyscy wychodzili z Torwaru cali spoceni z tych emocji, zabawy i tropikalnych warunków w hali. Nikt nie narzekał z tego powodu, bo również nikomu nie schodził uśmiech z twarzy. Można się przyczepić do nagłośnienia, które raz było na dobrym poziomie, a innym razem drażniło uszy. Nie zmienia to faktu, że koncert Korna był bardzo dobry i szybko o nim nie zapomnimy! A jeżeli ktoś czuje niedosyt może jeszcze zobaczyć Amerykanów podczas sierpniowego Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty. Jedziemy?!

Zdjęcia dzięki uprzejmości Mateusza (Deli)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz