piątek, 15 czerwca 2018

Judas Priest i Megadeth zagrali w Katowicach! (13.06.2018, Spodek)

Trzynasty czerwiec o mały włos nie okazał się pechowym dla fanów Judas Priest, którzy przyjechali do Katowice zobaczyć w akcji Bogów Metalu. Nagłośnienie w Spodku jest kapryśne, ale nie zawiodło podczas koncertu brytyjskiego zespołu, który rozemocjonował żywiołową, polską publiczność. Niestety tyle szczęście nie miał supportujący legendy heavy metalu amerykański Megadeth. Co nie zmienia faktu, że był to świetny wieczór przy doskonałych ciężkich brzmieniach!


Do Katowic jechałam z wielkimi obawami, ponieważ Spodek nie należy do hal, gdzie nagłośnienie nie zawodzi. Sama się o tym przekonałam podczas koncertu Alter Bridge, który zespół przerwał na 15 minut, aby dźwiękowcy uratowali występ, który nie przynosił już żadnej radości. I niestety moje złe przeczucia się potwierdziły. Ostrzyłam sobie zęby na koncert Megadeth, ponieważ nie tylko miałam ich po raz pierwszy zobaczy na żywo, ale także tym występem kompletowałam całą Wielką Czwórkę Thrash Metalu. I niestety to święto zepsuło mi nagłośnienie, które brzmiało, jakbym słuchała Megadeth z pokoju obok – cicho i z przygłuszonymi gitarami oraz wokalem. Więc ciężko było czerpać przyjemność ze słuchania takich klasyków jak "Hangar 18", "Tornado of Souls", "Symphony of Destruction" czy "Peace Sells". Natomiast nie przeszkadzało to zupełnie fanom zespołu, którzy najwyraźniej odtwarzali sobie wszystkie melodie oraz słowa utworów w głowach i szaleli w pogo, ściankach, circle pitach. Poza wymienionymi kawałkami pojawiły się również rzadko grane "Rattlehead" i "Take No Prisoners". Dużym zaskoczeniem był numer "The Conjuring", który Megadeth nie wykonywali od 2001 roku. Z kolei z ostatniej płyty amerykańskiej grupy usłyszeliśmy ciepło przyjęte "The Threat Is Real" oraz "Dystopia". Na koniec Megadeth zagrali "Mechanix" i "Peace Sells", a powrócili na bis z "Holy Wars... The Punishment Due" przy wielkich owacjach i gorących okrzykach nazwy zespołu. Dave Mustaine, choć w swoim stylu przez cały koncert krył się za mikrofonem i burzą rudawych włosów, żegnając się wylewnie dziękował polskim fanom i ich żywiołowym reakcjom. Może nagłośnienie nie dawało satysfakcji z koncertu, ale to szczere pożegnanie z publicznością pozostawiło dobre wrażenie z występu i żal, że dźwiękowcy nie postarali się bardziej. A jak się okazało kilkanaście minut później – mogło być o niebo lepiej. 


Przed rozpoczęciem koncertu Judas Priest, na scenie zawisła wielka czerwona płachta z charakterystycznym widelcowatym logiem i tekstem. Muzyka grała w tle, a emocje rosły z minuty na minutę. Lecz gdy wybrzmiały w końcu pierwsze dźwięki "War Pigs" Black Sabbath hala ożyła, a podekscytowana publiczność zaczęła śpiewać słowa tego słynnego utworu. „Kurtyna” opadła, a Judas Priest przy wielkich owacja ruszyli z kopyta z ognistym "Firepower". Nagłośnienie brzmiało potężnie (można nawet aż za głośno) i nie umykały żadne dźwięki instrumentów, więc nie pozostawało fanom nic innego, jak śpiewać głośno z Robem Halfordem i rzucić się do pogo. Po tym energetycznym początku z piosenką pochodzącą z ostatniego albumu, szybko cofnęliśmy się o 40 lat wstecz, aby usłyszeć "Grinder", "Sinner" (te gitarowe popisy Richiego Faulknera!) i "The Ripper". Ta podróż w czasie dała możliwość wyskakania i wyklaskania się żywiołowo reagującej publiczności. Fani nie żałowali gardeł śpiewając słowa tych starych przebojów, jak i podczas wykrzykiwania nazwy zespołu. 

"Lightning Strike" znowu dał fanom powód do szalonej zabawy pod sceną, a wiele radości przyniósł nie grany od ponad 20 lat "Bloodstone". Warto wspomnieć, że Rob Halford, który już zdążył zamienić srebrny płaszcz z frędzlami na czarną kurtkę, imponował formą wokalną, bo nawet tak wymagający numer jak "Saints in Hell" odśpiewał fantastycznie. Duże emocje wzbudził przebojowy "Turbo Lover", gdzie publika znowu się rozskakała i radośnie rozśpiewała. Fajnie też, że Halford nie przykleił się całkowicie do promptera i dużo spacerował po całej scenie, więc każdy mógł nacieszyć oczy widokiem legendarnego wokalisty. Szkoda, że w jego ślady nie poszedł Richie Faulkner, który tylko na jednej piosence odwiedził lewą stronę sceny, gdzie się znajdowałam. Ale Andy Sneap też nie pozwalał się nudzić fanom z tej strony, bo również podtrzymywał żywiołową atmosferę pozując z gitarą wraz ze swoim "cieniem" - Ianem Hillem. 



Kolejny dynamiczny "Tyrant" znowu dał powody do spocenia się fanom, aby po chwili uspokoić oddechy na spokojniejszym "Night Comes Down", gdzie Rob Halford znowu pokazywał potęgę swojego niesamowitego głosu. Po tym zaskakującym, niegranym od wielu lat utworze przeszliśmy do szybszych "Freewheel Burning" i "You've Got Another Thing Comin'", gdzie publiczność chętnie śpiewała refren piosenki. Po chwili nadszedł najbardziej oczekiwany moment koncertu. Z głośników usłyszeliśmy ryk odpalanego silnika motocyklowego, a Rob Halford w nowej skórzanej kurtce, okularach przeciwsłonecznych na nosie i kaszkiecie, wjechał na scenę Harleyem. A to był znak, aby zagrać uwielbiany utwór "Hell Bent for Leather"! Po chwili przyszedł czas na Scotta Travisa zza perkusji, który pochwalił znakomitą polską publikę i zapytał, co chcemy usłyszeć. Odpowiedź była oczywista, więc bez zawahania ruszył z charakterystycznym perkusyjnym intro, a z głośników łupnął "Painkiller".  Radości nie było końca!


Na bis Judas Priest powrócili z potężnym "Rising From Ruins",  ale niestety stało się to, czego obawiałam się najbardziej – zaczęło szwankować nagłośnienie. Nieco lepiej zabrzmiał "Metal Gods", które Rob Halford nagrodził pod koniec brawami dla publiczności, która chętnie odkrzykiwała "hej!" z pięściami uniesionymi w górze. Na "Breaking the Law" i "Living After Midnight" widać było już po całym zespole wielkie zmęczenie, ale fani nie mieli dość i żywiołowo podskakiwali do rytmu, klaskali i głośno śpiewali słowa tych największych przebojów Judas Priest. A do tego Rob Halford założył dżinsowy płaszcz z naszywkami, co rozentuzjazmowało cały Spodek i poderwało do jeszcze większej zabawy. Lepszego zakończenia tego energetycznego koncertu nie mogliśmy sobie wymarzyć! 

Mimo, że nagłośnienie płatało psikusy to występy Judas Priest i Megadeth na pewno pozostaną na długo w pamięci fanów. Pod względem setlisty czy show (w tym telebimów) nie można mieć niczego do zarzucenia – emocje idealnie rozkładały się w trakcie koncertu, aż do radosnego zakończenia i pożegnania w rytmie "We Are The Champions" odtwarzanego w tle. Ale co najważniejsze Rob Halford pokazał, że mimo wieku potrafi dać czadu na scenie, prezentując wciąż kawał niesamowitego głosu, a także energii scenicznej, ale w swoim unikalnym, spacerowym stylu. Judas Priest sprawili wielką radość swoim fanom reprezentującym każde pokolenie, którzy wracali do domów w szampańskich nastrojach. Kto nie był na tym znakomitym katowickim koncercie ma czego żałować! Ale za to wciąż ma szansę na poprawę podczas tegorocznego Pol’and’rock, gdzie jeszcze raz będzie można zobaczyć w Polsce Bogów Metalu. Warto!


Źródło zdjęć: własne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz