poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Recenzja: Spider-Man: Homecoming

Spider-Man po debiucie w „Kapitanie Ameryce: Wojnie Bohaterów”, gdzie nieco skradł film, w końcu otrzymał swoje przysłowiowe pięć minut w „Spider-Man: Homecoming”. I co tu dużo mówić – ta młodzieżowa komedia wypełniona akcją to znakomita rozrywka na wakacyjny wieczór, która sprawi mnóstwo frajdy nie tylko fanom superbohaterskiego kina spod znaku Marvela.



Naszego nowego młodego Spider-Mana spotkaliśmy już w „Kapitanie Ameryce: Wojnie Bohaterów”, gdzie podbił serca widzów robiąc fantastyczne pierwsze wrażenie. Więc nie dziwi, że fani Marvela czekali z niecierpliwością na solowy film z Pajączkiem w roli głównej. Ale jak to zwykle bywa, kiedy wprowadza się nowego superbohatera do gry (nowy aktor, nowy/przyszły Avenger), najpierw musimy go bliżej poznać zanim na dobre wskoczy w wir akcji i heroicznych czynów. Dlatego pierwsza połowa filmu nieco się dłuży, kiedy oglądamy młodziutkiego Petera Parkera w szkolnych ławkach, który marzy, żeby dołączyć do Avengersów i ratować niewinnych obywateli przed złem, a musi się zadowolić walką z lokalnymi przestępcami. Nie brzmi to zbyt efektownie, ale niewątpliwie daje nam czas, aby polubić głównego bohatera obdarzonego poczuciem humoru, młodzieńczym zapałem i inteligencją. Cierpliwość się opłaca, bo kiedy chłopak wpadnie na trop nielegalnej sprzedaży broni zbudowanej na bazie komicznej technologii, produkcja zaczyna się rozkręcać, tempo wydarzeń wzrasta i dostajemy to na co czekaliśmy, czyli brawurową akcję podnoszącą przyjemnie adrenalinę.

Nie można zaprzeczyć, że wszystkie walki, w których uczestniczy Spider-Man są niesamowicie widowiskowe, a efekty specjalne niezmiernie cieszą oczy. Z drugiej strony twórców też trochę dali się ponieść brawurze, wrzucając naszego bohatera na głębokie wody, gdzie musi się mierzyć z poważnymi zagrożeniami i to nie tylko ze strony jego najgroźniejszego przeciwnika, ale również z dramatycznymi konsekwencjami własnych nieprzemyślanych posunięć. Bo co innego jest ratować swoich przyjaciół z tarapatów w obelisku w Waszyngtonie, a co innego próbować powstrzymać statek przed zatonięciem czy nie doprowadzić do katastrofy samolotu. Jakiś balans między pierwszą spokojniejszą połową filmu, a drugą rozbuchaną częścią powinien zostać zachowany. Spider-Man to w końcu tylko dzieciak!

A to akurat nam jest przypominane na niemal każdym kroku. Prym w ojcowaniu wiedzie Tony Stark, w którego Peter jest zapatrzony jak w obrazek. Trudno go uważać za wzór odpowiedzialności i osobę do naśladowania, ale niewątpliwie jego obecność dodaje blasku całemu filmowi. Nie jest tam wciśnięty na siłę, aby ściągnąć większą ilość widzów do kina, ale stanowi istotny element fabularny. A dzięki temu, że między tymi superbohaterami nawiązała się sympatyczna więź, wszystkie niepowodzenia Spider-Mana przeżywamy dwa razy mocniej. Poza tym czuć także, że film stanowi integralną część całego marvelowskiego uniwersum, bo poza Iron Manem w „Spider-Man: Homecoming” występuje również Kapitan Ameryka, który co prawda pojawia się tu tylko jako gadająca głowa z telewizora, ale wciąż nie zapominamy o poprzednich produkcjach Marvela. Zresztą podstawą dla całej historii w filmie jest pierwsza część „Avengersów”, co oczywiście sprawia ogromną satysfakcję i radość fanom.

Mając do dyspozycji takie rozrywkowe postacie jak Spider-Man i Iron Man w filmie nie brakuje humoru. Do tej pory największym żartownisiem universum był niezaprzeczalnie Tony Stark (no dobrze, Doktor Strange dotrzymuje mu kroku), który zawsze rzucał najlepszymi tekstami, ale tym razem Peter Parker przyćmił słynnego Avengera. Co prawda jest to bardziej młodzieżowy humor żółtodzioba, dla którego jeszcze wszystko stanowi zabawę, ale jest on tak dziarski, że trudno nie dać się ponieść entuzjazmowi naszego bohatera, kiedy na przykład odkrywa nowe funkcje w swoim stroju, żartobliwie przy tym to komentując. Poza tym zabawnie też wypadają jego sytuacyjne wpadki, gdy musi ścigać przestępców na piechotę, ponieważ w jego rodzinnych stronach nie ma wysokich wieżowców, aby sprawnie pokonywać odległości. A do tego dzielnie partneruje mu pulchniutki Ned, który dostaje bzika na punkcie mocy najlepszego przyjaciela. Ale w odróżnieniu do wielu tego typu postaci, które pełnią role wyłącznie drugoplanowe, nasz bohater dostaję szansę wykazania się i aktywnej pomocy Spider-Manowi.

Oczywiście na osobny temat, jak zwykle gdy mamy do czynienia z kinem superbohaterskim, zasługuje główny złoczyńca. W Vulture’a wcielił się Michael Keaton, który chyba lubi skrzydlate komiksowe postacie (kiedyś Batman, niedawno Birdman). Jego bohater jest prowodyrem wydarzeń, ale tak naprawdę cała historia nie spoczywa na jego barkach (albo jak kto woli – skrzydłach), ponieważ nie mamy tutaj typowego starcia dobra ze złem. W rezultacie nie miał szans wykreować godnego i charyzmatycznego przeciwnika dla Spider-Mana. Vulture jest jednym z elementów kształtujących głównego bohatera, którego motywacją jest dobro swojej rodziny, nie zaś złość czy zemsta, co nie zmienia faktu, że jest złym człowiekiem prącym bezwzględnie do przodu. I to Keatonowi udało się znakomicie zagrać (weźmy choćby pełną napięcia scenę w aucie). Swoje kilka chwil wykorzystał najlepiej jak potrafił, aby jego postać nie przybrała jednowymiarowego oblicza. Chwała mu za to.

Jednak bez dwóch zdań na największe słowa uznania zasługuje utalentowany Tom Holland, który jest wręcz stworzony do roli Spider-Mana. Młody aktor jest wysportowany, a z komediowymi elementami radzi sobie świetnie i w mgnieniu oka zyskuje sobie sympatię widzów. Dzięki niemu „Spider-Man: Homecoming” nabrał pozytywnej, młodzieńczej energii. Bez trudu dajemy się ponieść wciągającej historii, a sam film sprawia mnóstwo frajdy. Tom Holland dla wielu fanów jest wymarzonym Pajączkiem, który miejmy nadzieję będzie cieszyć nas swoimi przygodami jeszcze przez kilka lat. Na takiego Petera Parkera czekaliśmy!


Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz