sobota, 24 czerwca 2017

Relacja: Impact Festival 2017 – System of a Down, Royal Republic, Red Sun Rising (17.06.2017, Tauron Arena Kraków)

Cóż to był za koncert System of a Down! Zespół znowu dostarczył niezapomnianych wrażeń i emocji swoim fanom, którzy szaleli w dzikich tańcach na płycie, aż do utraty tchu. Choć cztery lata temu w Łodzi w Atlas Arenie panowało jeszcze większe szaleństwo to w krakowskiej TAURON Arenie mogliśmy przeżyć kilka wyjątkowo pięknych chwil, a także czerpać przyjemność z ponadczasowej muzyki ormiańsko-amerykańskiego zespołu znacznie dłużej niż poprzednim razem. Ten wspaniały wieczór podczas drugiego dnia Impact Festival ubarwiły supporty: Red Sun Rising i Royal Republic.


W tym roku Impact Festival przeniósł się z Łodzi do Krakowa… i jeszcze bardziej nie przypomina on festiwalu. Trudno nazwać tym mianem imprezę, która jest przedzielona absurdalną, jednodniową przerwą między koncertami głównych gwiazd (dwa dni wcześniej grał Linkin Park), nie posiada żadnego zaplecza gastronomicznego (poza tym standardowym), ani drugiej sceny, a w jednym dniu gra łącznie tylko trzech wykonawców. Ale na szczęście organizatorom udało się wybrać dwa bardzo dobre zespoły poprzedzające System of a Down, więc nie było tak najgorzej.

Pierwsi na dużej scenie w TAURON Arena Kraków pojawili się panowie z Red Sun Rising. Był to ich trzeci koncert w Polsce – pod koniec listopada 2016 roku supportowali Skillet w warszawskiej Stodole oraz w krakowskim Kwadracie. Niestety warunki pogodowe wtedy pokrzyżowały mi plany i nie udało mi się zobaczyć Amerykanów, dlatego teraz z jeszcze większą niecierpliwością czekałam na ich występ. I faktycznie mam czego żałować, ponieważ w Krakowie pokazali się z bardzo dobrej strony. Dali niezwykle energetyczny koncert grając swoje najbardziej znane kawałki jak „The Otherside” czy „Emotionless”. Dzięki przyzwoitemu nagłośnieniu zabrzmieli nawet nieco ciężej niż na ich debiutanckim albumie „Polyester Zeal” (co trzy gitary na scenie to nie dwie). A z wyczuciem wyeksponowany wokal Mike’a Proticha sprawiał, że numery „Unnatural”, „Imitation” czy „Push” robiły jeszcze większe wrażenie na żywo. Szkoda, że zagrali niecałe pół godziny, ponieważ na pewno przekonaliby do siebie jeszcze więcej słuchaczy, którzy wcześniej nie kojarzyli Red Sun Rising.


Jako drugi na scenie zameldował się zespół Royal Republic, który swoją pozytywną energią zaraził niejedną osobę w TAURON Arenie. Na początek usłyszeliśmy „When I See You Dance with Another”, “Walk!”, “Make Love Not War (If You Have…)”. Ubrani w garnitury Szwedzi szybko złapali kontakt z publicznością, co chwilę żartując. Ludzie coraz chętniej klaskali i przytupywali do rytmu na „Strangers Friends Lovers Strangers”, „Underwear” i “Weekend-Man”. Prześmiesznego wykonania doczekał się kawałek „Addictive”, który zagrali akustycznie. Wolałabym usłyszeć oryginał, ale trzeba przyznać, że ta żartobliwa wersja i tak rozbawiła publiczność. Nie zabrakło przebojowej piosenki „Everybody Wants to Be an Astronaut”, która nie raz gościła w polskich rozgłośniach. A na koniec zagrali swoje największe hity, czyli „Baby”, “Tommy-Gun” i „Full Steam Spacemachine”. Może Royal Republic bardziej pasują do klubu, niż jako support System of a Down, ale ich rock’n’rollowa muzyka pozytywnie nastroiła ludzi na najważniejszy koncert tego wieczoru.


System of a down nie wyszli na scenę punktualnie, notując 10-minutowe spóźnienie. Nie przeszkadzało mi to, ponieważ w między czasie mogliśmy posłuchać choćby Iron Maiden („2 Minutes To Midnight”) czy Disturbed. Ale kiedy już zgasły światła ludzie poderwali się do głośnych, entuzjastycznych okrzyków i oklasków. Daron Malakian zaintonował „Soldier Side”, a po chwili łupnęli z „Suite-Pee”. Od razu rzuciło się w uszy to, że Serj Tankian brzmi dziwnie, żeby nie powiedzieć śmiesznie (co ciekawe na filmikach z koncertu słychać, że brzmiał normalnie). Zupełnie jak w Łodzi. Ale szybko publiczność przestała się tym przejmować, bo skutecznie zagłuszała wokalistę swoim głośnym śpiewem na kolejnym „Prison Song”. Ale dopiero na „Violent Pornography” i “Aerials” (ależ to odśpiewaliśmy emocjonalnie!) rozkręciła się ta prawdziwa żywiołowa zabawa na płycie. Szaleństwo!


Do samego nagłośnienia instrumentów nie można mieć zarzutów. Może nie było idealnie, ale na przyzwoitym poziomie. Dlatego tak potężnie wybrzmiały kolejne kawałki „Mr. Jack” (poprzedzone intro do “Mind”), “DDevil”, „Needles”, gdzie Serj wywijał wesołe tańce oraz „Deer Dance”. Choć zespół tradycyjnie nie spoufalał się z publicznością i bez żadnych przerw przechodzili do kolejnych piosenek, nie dając wytchnienia szalejącym tłumom na płycie, to jednak widać było po nich, że są pozytywnie usposobieni tego dnia i pełni energii, aby dać czadu.

Na utwór „Radio/Video” oraz „Hypnotize” polscy fani SOAD przygotowali akcję “Weź balona dla Darona”, która nawiązywała do „chlebowo-monetowego” incydentu z ich pierwszego koncertu w Polsce sprzed wielu lat oraz do komentarza Malakiana z Łodzi, gdzie dostał „cios” balonikiem. I trzeba przyznać – przepięknie wyglądały te dziesiątki balonów latających tuż nad głowami publiczności tak uczuciowo śpiewających słowa utworu. Szczególnie z poziomu płyty robiło to ogromne wrażenie.


Chyba ta sytuacja trochę rozkojarzyła grupę, bo na kolejnym niepełnym „Dreaming”, w którym Serj Tankian złapał za gitarę, zupełnie się nie zgrali. Więc szybko przeszli do bardziej dynamicznych kawałków, jak „Pictures”, „Highway Song” i pokręconego „Darts”. Oczywiście na „Bounce” i “Suggestions” ludzie poszli w jeszcze większe pogo i ścianki niż do tej pory. Działo się!

Kolejne porywające “Psycho” Daron Malakian poprzedził intrem śpiewając „Physical” Olivii Newton-John. Widać gitarzysta System of a Down ma podobne poczucie humoru, co Adam Grahn z Royal Republic. Oczywiście „Chop Suey!” wybrzmiał fenomenalnie, kiedy cała hala wyśpiewała słowa piosenki. Nawet trybuny powstały z miejsc i przeżywały ten nieśmiertelny przebój. Jeszcze bardziej klimatycznie zrobiło się podczas „Lost in Hollywood”, kiedy ludzie spontanicznie włączali latarki w komórkach, a także machali rękoma „like you just don’t care”. Wyglądało to niesamowicie pięknie, że aż ciarki przechodziło po plecach. Będąc na płycie nie patrzyłam się w stronę sceny, ale z zafascynowaniem i wielkimi oczami oglądałam jak cudownie prezentowały się trybuny i ludzie wokół. Magiczny moment, który pamięta się do końca życia.


Ale emocje jeszcze się nie skończyły, ponieważ znowu żywioł rozkręcił się na „Question!”, „Kill Rock ‚n Roll” i jak zawsze wysysającego całą energię energetycznego „B.Y.O.B.”. W między czasie, aby ustabilizować puls, usłyszeliśmy poruszający „Lonely Day”, gdzie publika wspomagała Daron wokalnie. Niespodzianką na trasie są na pewno utwory „This Cocaine Makes Me Feel Like I’m on This Song” oraz “DAM”, które spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem przez publiczność.

Pod koniec koncertu wszyscy byli już wykończeni, zarówno zespół, jak i ludzie, którzy nie odpuszczali żadnej ścianki, circle pit czy pogo. „Cigaro” konkretnie rozkręciło zabawę, ale na „Toxicity” Serj dał szansę wykazać się publice. Wszyscy z cała mocą w płucach odśpiewali ten utwór, aby po chwili ostatkiem sił wybawić się na „Sugar”. Fani pożegnali zespół wielkimi brawami, choć prawdę mówiąc już nikt nie miał na nie siły. Krajobraz ludzi po koncercie System of a Down wyglądał przekomicznie, kiedy każdemu koszulka kleiła się do ciała, a włosy pozostawały w totalnym nieładzie. Gdyby nie szerokie uśmiechy i lśniące oczy z radości, można by powiedzieć, że część słuchaczy uprawiała zapasy z niedźwiedziem niczym Leonardo DiCaprio w „Zjawie”.


Nie ma wątpliwości, że był to wspaniały występ System of a Down, który trwał w końcu satysfakcjonująco długo, aby wyszaleć się za wszystkie czasy. Ale jednak dzikością nie dorównał koncertowi z Łodzi, gdzie wszystkie trybuny żyły przez cały gig, a nie tylko na „Chop Suey!”. Nie zrozumcie mnie źle – i tak to co się działo na płycie było niesamowite, a każdy angażował się w mniejszym lub większym stopniu. Emocje znowu sięgały zenitu. Ale też Kraków miał swoje bardziej klimatyczne momenty, jak kolorowe balony oraz magiczne „Lost in Hollywood”. Dodałabym jeszcze telebimy, których zabrakło w Łodzi oraz oprawę graficzną w tle, gdzie pojawiały się różne obrazy i filmiki (jak choćby kot z laserem w oczach!). Show pełną gębą, ale nie jakoś nadmiernie nieeksponowany. Taki w stylu System of a Down.

Cieszy też bardzo, że panowie przyjechali do Polski pozytywnie nastawieni. Ale najważniejsze, że wokalna forma Serja Tankiana była o wiele wyższa niż na pierwszych koncertach na trasie, gdzie nie specjalnie przykład się do śpiewania. A podczas krakowskiego występu brzmiał momentami przyjemnie agresywnie, growlował i nie tylko. Pozostali członkowie zespołu też nie przyjechali odhaczyć kolejne miasto na trasie, ale żywo angażowali się w muzykę. Panowała naprawdę fantastyczna atmosfera!

Jeśli chodzi o moje wrażenia to nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś przeżyję tak wspaniały koncert, jaki odbył się w Łodzi. To był wtedy mój drugi duży gig w życiu (po Iron Maiden) i dopiero po latach zrozumiałam, że wtedy wydarzyło się coś, co zdarza się niezwykle rzadko. Energia była wręcz namacalna. W Krakowie może tak ogromnych emocji się nie czuło, ale żywiołowość tłumu pozwalała ponieść się temu szaleństwu. Poza tym będąc na GC byłam blisko zespołu, co od razu podniosło poziom adrenaliny. Wybawiłam się, wyśpiewałam, wyskakałam i wykrzyczałam się, jakbym pierwszy raz ich widziała. Cudowny koncert, który przyniósł wielkie emocje i mnóstwo radości. Naprawdę wielkie przeżycie, którego nigdy nie zapomnę.


PS. Natomiast jest jedna rzecz, o której mam ochotę jak najszybciej zapomnieć. Live Nation wymyślił sobie, że będzie kasować 50 zł za plecak pozostawiony w depozycie. Rzekomo względy bezpieczeństwa. B*llsh!t. Nikt nawet nie sprawdzał, co znajdowało się w tych plecakach. To nie jest zdzierstwo – to kradzież w biały dzień. Ale szczerze mówiąc… to nie pierwszy raz, kiedy w Krakowie spotyka mnie takie skandaliczne odzieranie z pieniędzy (koncert Sabatonu). Wstydźcie się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz