czwartek, 23 marca 2017

Recenzja: Kong: Wyspa Czaszki

Oglądając „Kong: Wyspa Czaszki” widać, że reżyser Jordan Vogt-Roberts chciał stworzyć fajny i efektowny film przygodowy… i to mu się udało! Jeśli macie ochotę na prostą, widowiskową rozrywkę z dobrą muzyką w tle to ten blockbuster Was nie rozczaruje.


Jeśli daliście się uwieźć brawurowemu zwiastunowi do „Kong: Wyspa Czaszki”, ujął Was niezwykły klimat i obietnica dynamicznej akcji z nutką humoru to dokładnie to samo czeka na Was w kinie. To film skierowany przede wszystkim na rozrywkę, gdzie odnajdziemy wiele pięknych wizualnie, barwnych i stylowych ujęć, które robią wielkie wrażenie. Efekty specjalne to absolutny majstersztyk. To dzięki nim Kong nie jest tylko wielką małpą, która z samej zasady ma budzić grozę. Dzięki kapitalnej animacji Kong jest potężny, wręcz majestatyczny, dzięki czemu czujemy do niego respekt. Poza tym nie sposób się nudzić na tej produkcji, ponieważ jeśli nasi bohaterowie nie są atakowani przez różne wielgachne stwory, to można również podziwiać wspaniałe wietnamskie krajobrazy lub posłuchać dobrej muzyki z lat 70-tych.

Szkoda, że w ślad za tak świetnym widowiskiem nie poszła fabuła, która nawet nie sili się, aby choć przez chwilę błysnąć czymś więcej niż tylko niebezpieczną ekspedycją i walką o przetrwanie na tajemniczej wyspie, gdzie czeka nas wielki pojedynek między Kongiem, a jego największym rywalem – Skull Crawlerem. O ile szybka i efektowana akcja daje nam poczuć adrenalinę, to sama historia czy sztampowi bohaterowie nie wywołują większych emocji. Wciąga nas dobra rozrywka, nie zaś wątki fabularne, które są nam całkowicie obojętne. Może oprócz jednej sceny w samej końcówce, która nawet potrafi chwycić za serce.

Mimo, że postacie są jednowymiarowe, to przynajmniej są na tyle wyraziste, na ile aktorzy starali się je w jakiś sposób ubarwić. A niewątpliwie „Kong…” uzbierał gwiazdorską obsadę. Mamy tu Samuela L. Jacksona, który w walce na groźne spojrzenia może się równać z samym Kongiem. Tylko on próbował wzbogacić swoją postać o jakieś uczucia, ale mimo starań scenariusz zamknął go w szufladce wojskowego pałającego rządzą zemsty na Kongu. Rola Toma Hiddlestona polega tylko na tym, żeby ładnie wyglądać oraz zagrać w jednej efektownej scenie i z tego się wywiązał. Z kolei Mason, w którą wcieliła się Brie Larson, miała nawiązać do postaci kobiecej, która odnajduje dobro w wielkiej małpie. Aktorka sprawiła, że udało się poczuć tą więź między fotografką, a Kongiem, mimo, że ich relacja była naciągana i płytka. Natomiast John C. Reilly grający szalonego mieszkańca wyspy wprowadził nieco humoru do filmu. Balansował na granicy komiczności z irytacją, ale nie przedobrzył, łatwo dając się polubić, a także rozśmieszając w kilku momentach swoim makabrycznym sarkazmem.

Oglądając „Konga…” widać wpływy klasycznych filmów o tym antybohaterze, ale też czuć radosny klimat kina lat 90-tych, kiedy stawiano dobrą zabawę ponad logikę. To nie jest ambitna produkcja i nie każdemu się spodoba, ale nie można jej odmówić, że daje dużo frajdy i rozrywki, czasem nawet zaskakująco krwawej i brutalnej. Po napisach znajdują się sceny sugerujące, że powstanie kontynuacja filmu i szczerze mówiąc, jeśli będzie tak samo widowiskowa, to bez chwili wahania wybiorę się do kina, ponieważ tak dobrze bawiłam się na „Kong: Wyspa Czaszki”!


Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz