poniedziałek, 10 października 2016

Relacja: Steel Panther zagrali w Krakowie! (25.09.2016, Kwadrat)

Steel Panther to nie jest zwykły zespół – to zjawisko. Choć glam metal należy do przeszłości, o której pewnie wielu wolałobym zapomnieć ze względu na wizerunek, Amerykanie nic sobie z tego nie robią i w swój jajcarski sposób kapitalnie przywołują ducha lat osiemdziesiątych. Może ich muzyka nie jest jakaś odkrywcza, ale koncert w ich wykonaniu w krakowskim Klubie Studenckim Kwadrat to coś, czego szybko się nie zapomni. 

Ale zanim przenieśliśmy się wraz ze Steel Panther 30 lat wstecz, na scenie Kwadratu pojawili się panowie z Inglorious. Choć wyszli na nią trochę tak po cichu, bez większej pompy, to jak gruchnęli klasycznym hard rockiem, to aż się ściany klubu przyjemnie zatrzęsły. Wyspiarze zaprezentowali kawał dobrej muzyki, na którą publiczność również zareagowała bardzo pozytywnie, bo oklaskami i piskami dziewcząt. Ale największe wrażenie zrobił jednak wokalista ze złotym wisiorem na szyi i scenicznymi ruchami przypominającymi… Arethę Franklin. Ale nie jego wygląd był tu najważniejszy, lecz jego fenomenalny głos. Szczęka opadała słysząc z jaką łatwością Nathan James wchodzi w górne rejestry wokalne. Kto ceni sobie imponujące warunki głosowe na pewno rozpłynął się z wrażenia przy ich największym hicie, trochę bluesowym i klimatycznym „Holy Water”. Warto się przyjrzeć bliżej Inglorious, którzy z powodzeniem spełnili swoją rolę supportu tego wieczoru.

Aż trudno uwierzyć, że Steel Panther wyszli na scenę punktualnie, bo bez wątpienia przed koncertem muszą spędzać sporo czasu przed lustrem nakładając makijaż, układając włosy (peruki, nie dajmy się zwieść) i wciskaniu się w te obcisłe, mieniące się kolorami fatałaszki i panterki. Ale czego się nie robi, aby zrobić show, którego tak pragnęła krakowska publiczność. Zaczęli od entuzjastycznie przyjętych „Eyes of a Panther”, „Just Like Tiger Woods” i żywiołowego “Party Like Tomorrow Is the End of the World”, gdzie cały Kwadrat dał ponieść się wspólnej zabawie. Mówiąc „cały” wliczam w to również sympatycznych ochroniarzy przy barierkach, którzy także wylądowali na fali i szaleli wraz z ludźmi pod sceną. 

Steel Panther poza energicznym graniem lubią sobie też pogadać w trakcie koncertu. W nawiązywaniu kontaktu (momentami bardzo bliskiego) z publicznością nie mają najmniejszego problemu, żartując w taki sposób, że 90% ich tekstów nie nadaje się do publikacji przed 23. Uśmiechniętemu od ucha do ucha gitarzyście było tak wesoło, że zachęcił fanów, aby odśpiewali „sto lat” będącemu tego dnia w bardzo dobrej formie wokalnej, Michaelowi Starrowi, który urodziny miał… w maju. Śmiechu było co nie miara, kilka staników zdążyło zawisnąć na statywach, ale również nie zabrakło dobrego heavy metalu przy „Asian Hooker”, hard rocka w „Let Me Cum In” czy „Turn Out the Lights” ze świetną, melodyjną solówką Satchela. Ten ostatni popisywał się również podczas swojego gitarowego występu, wplatając w to znane motywy z Metalliki, AC/DC i Black Sabbath, wspomagając się przy tym perkusją. 

Po kolejnym frywolnym utworze „It Won’t Suck Itself”, Steel Panther zagrali akustyczną wersję „She’s on the Rag”, po czym zaprosili na scenę dziewczynę z Rzeszowa, dla której każdy z członków zespołu odśpiewał zaimprowizowany, żartobliwy wers z melodią z piosenki „Girl From Oklahoma”. Z kolei podczas żywiołowego „17 Girls in a Row” na scenie pojawiło się, jak sama nazwa wskazuje, siedemnaście roztańczonych dziewcząt. Ale to w „Gloryhole” mogliśmy nacieszyć nie tylko oczy, ale również uszy, gdzie solówką zaimponował niejaki Patryk, który gościnnie wystąpił podczas koncertu. Gorąca atmosfera na scenie udzielająca się publiczności trwała jeszcze przy „Community Property” i „Death to All but Metal”. Na bis usłyszeliśmy „Fat Girl (Thar She Blows)” oraz “Party All Day (Fuck All Night)”, gdzie fani mogli jeszcze głośno pośpiewać refren i powymachiwać pięściami w powietrzu krzycząc „Hej!”. 

Niewątpliwie Steel Panther podczas klubowych koncertów są w swoim żywiole. Mogą pozwolić sobie na bardzo dużo, niewybredne ale śmieszne żarty, a także przyjmować prześmiewcze postawy (np. śmiertelnie poważny Lexxi Foxx co chwilę przeglądający się w lusterku), na jakie tylko pozwoli ich bujna wyobraźnia. Ale najważniejsze, że wszyscy się świetnie bawią w rytm szybko wpadającej w ucho muzyki, którą można było posłuchać przy bardzo dobrym nagłośnieniu (Kwadrat jak zwykle stanął na wysokości zadania). Oj, jest co wspominać po koncercie. 

Relacja została pierwotnie opublikowana 25 września 2016 roku na portalu CityFun24.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz