wtorek, 22 marca 2016

Recenzja: Vinyl 1x05

Po pięciu odcinkach „Vinyl” zszedł na ziemię. Dostaliśmy normalny, obyczajowy, typowo serialowy epizod, w którym muzyka tym razem odgrywała mniejszą rolę. I jak bardzo lubię i cenię „Vinyl” za przybliżanie widzom historii nowojorskiej sceny muzycznej lat siedemdziesiątych, tak przyznam szczerze, że brak tego motywu, wyszedł szóstemu odcinkowi na dobre. Mimo to, wciąż czegoś brakuje temu serialowi i odczuwa się lekki niedosyt.

>>> UWAGA! Recenzja „Vinyl” 1x05 zawiera spojlery <<<


Od początku oglądania „Vinyl” powtarzam, że pod względem muzyki robi duże wrażenie. A pojawiające się autentyczne postacie całkiem zgrabnie przedstawiają nam pewne rozdziały historii rock&rolla i innych gatunków muzycznych. Ale przy całym tym natłoku gwiazd i osobistości oraz przygniatającej dominacji Richiego jako głównego bohatera, cierpi całe tło serialu. A szczególnie postacie drugoplanowe, na których nam kompletnie nie zależy. Dlatego jak powietrza „Vinyl” potrzebował takiego odcinka jak ten najnowszy, w którym w końcu poświęcono trochę więcej czasu i uwagi innym pracownikom American Century, których los w końcu przestał nam być obojętny.

Dzięki temu, że trochę lepiej poznaliśmy sytuację rodzinną Jamie i Clarka, która krótko mówiąc nie jest za wesoła, „Vinyl” w końcu wywołał jakieś emocje. Najzwyczajniej zrobiło nam się żal Morelle’a, który wybłagał Julie’ego żeby mógł zostać w firmie. A Jamie mimo to, że zasłużyła się wytwórni, została potraktowana niesprawiedliwe, prawdopodobnie dlatego, że jest kobietą, więc też spowodowało to nieprzyjemne uczucia. Ponadto musiała jeszcze skonfrontować się z matką, która co ciekawe okazała się Polką. Zorientowałam się tylko dlatego, że lektor* nagle przestał tłumaczyć jej kwestię. Mimo, że kilkukrotnie próbowałam wsłuchać się, co ta aktorka próbuje mówić po polsku, połowy i tak nie zrozumiałam. To już lepiej by było gdyby HBO darowało sobie rozmowę w obcym języku, jeśli to ma właśnie tak wyglądać, że nawet Polacy nie potrafią wyłapać, co dana postać chce powiedzieć.


Do scen, które również pozostawiły pewien niesmak i wzburzenie, zaliczę jeszcze pozbycie się gitarzysty z zespołu Nasty Bits. W okrutny sposób pokazano bezwzględność wytwórni, która skoro płaci, to i wymaga. Może Richie ma rację z tym, że Duck nie pasował do zespołu i żaden z niego showman, ale mimo wszystko był przyjacielem Kipa. I właśnie te kilka wątków spowodowało, że już nie tylko interesuje nas los Finestry, ale też kilku innych postaci oraz wyborów, jakie podejmują. Historia zaczęła być bardziej przyziemna. Może nie wszystko wyszło idealnie, ale serial i jego fabuła, jako całość, zaczęła się kleić i od razu stała się bardziej przystępna i złożona, mniej powierzchowna.

Oczywiście wciąż najważniejszą postacią serialu jest Richie. Najbardziej przekonująco wypadło spotkanie z ojcem, gdzie nie zabrakło wzajemnych złośliwości, że aż się iskrzyło. David Proval, chyba jako jedyny w serialu nie dał się zdominować przez Bobby’ego Cannavale’a. Potrzeba w „Vinyl” takich wyrazistych postaci. Bo już na przykład Andrea, którą lansuje się tutaj na kobietę, która mogła sobie owinąć Richiego wokół palca, gdyby tylko ten nie wybrał Devon z powodu jej urody, nie wychodzi z jego cienia. Brakuje jej charyzmy i tupetu, aczkolwiek pokazała się z dobrej strony. Jej postać powinna wprowadzić dodatkowego kolorytu serialowi.


Dawna miłość Finestry na pewno jeszcze bardziej zamiesza w jego życiu osobistym. Już Devon zaczyna się buntować przeciw mężowi. I robi to całkiem skutecznie wywołując jego zazdrość po erotycznym tańcu z Hannibalem. Przez co nie dość, że znowu się pokłócili to jeszcze Richie stracił kontrakt z muzykiem. Myślę, że twórcy trochę przesadzają w „Vinyl” męcząc i dołując tak głównego bohatera. Nie dość, że ma problemy z narkotykami i alkoholem, w małżeństwie, wali mu się firma to jeszcze śledczy siedzą mu na ogonie i niemal złapali go na przyznaniu się do morderstwa Bucka. To trochę za dużo jak na jednego człowieka, co powoduje, że serial staje się mało rzeczywisty.

Piąty odcinek skupił się na relacjach między bohaterami, ale nie oznacza to, że zabrakło w nim muzyki. Było jej trochę mniej jak na standardy „Vinyl”, ale parę kawałków mimo to wpadło w ucho. Na uwagę na pewno zasługuje utwór „White Light White Heat” cover The Velvet Underground śpiewany przez Juliana Casablancasa. Pięknie zabrzmiał również numer “Thirteen” zespołu Big Star, jednak szkoda, że grał tak króciutko. Podobnie rzecz się mam ze świetnym „My Time’s Coming” Alison Mosshart (cover The Punks), który grali Nasty Bits w studiu, ale też tylko fragment i to gitarowy. Ponadto mogliśmy usłyszeć kilka słynnych muzyków jak Iggy Pop („I Dig Your Mind”), Little Richard („Rip It Up”) czy kultowe The Doors („The Crystal Ship”). Spodobać się mogły również rock&rollowe utwory „Watch Your Step” (The Arcs), “Stand Back” (The Allman Brothers Band) i “Conquistador” (Procol Harum). I oczywiście nie mogło zabraknąć czegoś zaskakującego, a do tej kategorii zaliczmy seksowne „Pillow Talk” autorstwa Sylvia.


Najnowszy odcinek „Vinyl” okazał się trochę bardziej życiowy niż poprzednie. I dobrze, bo jak już wcześniej wspominałam, w końcu pojawiły się jakieś odczucia względem nie tylko Richiego czy Devon, ale też drugoplanowych postaci. „Jakieś” to jednak wciąż za mało, aby z ochotą oglądać ten serial co tydzień. Mogę się pasjonować warstwą muzyczną, piękną stylizacją, fantastycznym Bobbym Cannavale’em ale nie zmienia to faktu, że „Vinyl” nudzi i razi przeciętnością. Niestety, ale ten serial nie nazwiemy muzycznym „Mad Menem”, bo po prostu cała historia jest słabo opowiadana. A szkoda.

*nie oglądam seriali z lektorem, ale akurat to jest wyjątek. Z czystego lenistwa.

Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz