niedziela, 28 lutego 2016

Recenzja: Vinyl 1x02

Po pierwszym, pełnometrażowym odcinku, wypełnionym przedziwnymi wydarzeniami, „Vinyl” zszedł na ziemię. Wbrew obawom, że drugi epizod może obniżyć loty bez pomocy Micka Jaggera i Martina Scorsese, serial utrzymał dobry poziom i z powodzeniem przedstawia nam realia fonograficznego show-biznesu lat siedemdziesiątych. „Vinyl” dalej imponuje warstwą muzyczną, ale wciąż czuć lekki niedosyt.

>>> UWAGA! Recenzja „Vinyl” 1×02 zawiera spojlery! <<<

W poprzednim odcinku rozstaliśmy się z Richiem, po tym jak zawaliła się na niego kamienica. Chyba wielu widzom przeszło przez myśl, że nasz główny bohater będąc pijanym i jeszcze na haju ma halucynacje. Okazuje się, że owy budynek się rzeczywiście zawalił! Pytanie brzmi czy mówimy o tej samej kamienicy, co odbywał się koncert „Dollsów”? Wydaje się, że twórcy wciąż sobie z nami pogrywają. I niestety przez te niedopowiedzenia trudno jest się wczuć w ten serial. Z jednej strony chciałoby się brać „Vinyl” na poważnie, a z drugiej komediowe i surrealistyczne elementy na to nie pozwalają. Możliwe, że to kwestia innej reżyserii oraz scenarzystów nowego odcinka, którzy mają po prostu swój styl. Mam nadzieję, że w kolejnych epizodach serial wpadnie w odpowiedni rytm i będzie się go oglądać znacznie lepiej.


W drugim odcinku „Vinyl” mógł się podobać Bobby Cannavale w roli Richie’ego Finestry. Jego płomienna przemowa, która miała zmobilizować pracowników do cięższej pracy, zaangażowania w odkrywaniu nowych talentów i uratowania wytwórni płytowej, była naprawdę motywująca i bardzo charyzmatyczna. No bo do kogo by nie trafiły wzniosłe słowa o kształtowaniu kultury poprzez lansowanie piosenek, które wywołują wielkie emocje wśród słuchaczy? Każdy fan muzyki rozumie idealistyczne przekonania Richie’ego, który pod wpływem narkotyków dał się ponieść swojej pasji. Za to na pewno lubimy tą postać i będziemy trzymać kciuki, aby udało mu się wyjść na prostą, i to bez pomocy używek. Ale czy jest to możliwe?

Bobby Cannavale tak zdominował serial, że innym postaciom trudno jest wyjść z jego cienia. Gdzieś tam pojawia się wątek Zaka Yankovicha, który wbrew problemom finansowym funduje córce bardzo drogą imprezę z okazji osiemnastki. Ale tak naprawdę jest on nam obojętny. Znowu przez chwilę pojawiają się Nasty Bits, ale chłopaki szybko zostają sprowadzeni na ziemię. Akurat tutaj w bardzo dobry sposób pokazano nadchodzącą zmianę pokoleniową, gdzie Julie Silver nie dostrzega, jaki potencjał finansowy i muzyczny tkwi w tym zespole. Możemy przypuszczać, że Richie od razu pozna się na Nasty Bits i to oni uratują jego firmę. To raczej nie jest dobra wiadomość dla „Vinyl”, bo przewidywalność wydarzeń nie służy żadnemu serialowi i na pewno nie zaciekawia widzów.


Jedynie Olivia Wilde, jako Devon, nie daje się całkowicie przyćmić Cannavale’owi. Oglądamy jej retrospekcje o tym jak poznała Richie’ego – miło, że miało to związek z koncertem The Velvet Underground, gdzie możemy obejrzeć w akcji Lou Reeda (granego przez Connora Hanwicka). Poza tym w tych flashbackach pojawia się kolejna autentyczna postać, czyli słynny Andy Warhol, w którego udanie, ale trochę bez iskry, wcielił się John Cameron Mitchell. To jednak Devon jest w tych scenach najważniejsza postacią i podczas sesji fotograficznej prezentuje się zjawiskowo. Poza tym pojawia się też niejaki Ernst, który do złudzenia przypomina Briana Jonesa. To miły ukłon w stronę The Rolling Stones (nawet w tle słyszymy „Under My Thumb”), ale ogólnie rzecz biorąc same retrospekcje są trochę wciśnięte na siłę. Poza tym nie od razu widz jest się w stanie zorientować, że właśnie opowiadana jest historia z przeszłości. Wypadałoby jednak, aby twórcy podkreślili jakoś (może inną tonacją barw?) taki przeskok czasowy.


Pod względem muzycznym odcinek tym razem nie powalił na kolana. Chyba najlepiej słuchało się The Velvet Underground „Venus In Furs” oraz “Run Run Run” (w wykonaniu Juliana Casablancasa z The Strokes). Spore wrażenie mógł także zrobić bardzo kameralny, ale klimatyczny utwór “I’ll Take Care of You” autorstwa Bobby’ego „Blue” Blanda. Poza tym mogliśmy usłyszeć fragmenty piosenek bardzo znanych wykonawców jak David Bowie („The Jean Genie”), The Who (“Is It In My Head?” ), Creedence Clearwater Revival („Bad Moon Rising”), Stevie Wonder („Higher Ground” ) czy… Jackson 5 („ABC”). Aby jeszcze bardziej udziwnić show pojawiło się nawet Jethro Tull („Memory Bank”), na szczęście Richie szybko rozprawił się z winylem, ukrócając nasze cierpienia (co na to Steve Harris, który swego czasu bardzo lubił ten zespół?). Ale za to spodobać mogła się funkowa piosenka „Everything I Do Goin’ Be Funky” Dona Covaya z samej końcówki odcinka. Jednak zwycięskim utworem epizodu można uznać marzycielski „Yesterday Once More” Aimee Mann, ale tutaj śpiewanym przez Karen Carpenter. Bardzo przyjemna melodia, wykorzystana w bardzo zabawnej sytuacji. Za dobór muzyki w „Vinyl” znowu należą się brawa!


Przyznam, że serial troszkę mnie rozczarowuje. On ma swój klimat, stylizacja na lata siedemdziesiąte robi wrażenie, a muzyka jest fantastyczna, ale brakuje mi tutaj wciągającej historii, która ma mnie przyciągać co tydzień przed ekran. W najnowszym odcinku „Vinyl” zapunktował humorem i doskonałą grą aktorską Bobby’ego Cannavale’a, ale to wciąż trochę za mało jak na produkcję HBO. Mimo wszystko nie mam zamiaru skreślać tego serialu, choć nie zaprzeczę, że troszkę mnie nudzi. Oby w kolejnym odcinku było ciekawiej.

Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz