czwartek, 28 stycznia 2016

Recenzja: Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy

Na nową część „Gwiezdnych Wojen” czekały miliony fanów na całym świecie. Z jednej strony z obawą po doświadczeniach z ostatnią trylogią, a z drugiej strony z nadzieją na nową, fascynującą przygodę rozgrywającą się dawno temu w odległej galaktyce. Mogą teraz odetchnąć z ulgą, bo „Przebudzenie Mocy” serwuje bardzo dobrą rozrywkę, na którą warto wybrać się do kina. Stając się trzecim kasowym filmem w historii kina, tylko tą tezę potwierdza.



Władze Disneya miały nosa zatrudniając na stanowisko głównego reżysera „Przebudzenia Mocy” J.J. Abramsa. Ten twórca znany głównie z produkcji serialu „Lost”, pięć lat temu zabłysnął przywróceniem uroku filmów z lat 80-tych w „Super 8”. I tą samą nostalgię za przeszłością udało mu się również uchwycić w najnowszej części „Gwiezdnych Wojen”. Podobieństwa „Przebudzenia Mocy” do pierwszej trylogii George’a Lucasa, są niezaprzeczalne. To między innymi lekki humor, kosmiczna przygoda i wciągająca historia połączona z mistycznymi siłami, w której główni bohaterowie muszą stawić czoła Ciemnej Stronie Mocy. Brzmi jak powtórka z rozrywki, ale fabuła podana w odpowiedni i odświeżony sposób, potrafi znowu wywołać uśmiech radości na twarzach fanów.

Mimowolnie cieszy powrót ulubionych postaci „Gwiezdnych Wojen”, czyli Hana Solo i jego włochatego przyjaciela, Chewbacci, księżniczki Lei oraz Luke’a Skywalkera. Wszyscy, mimo, że pobrużdżeni zmarszczkami przywołują wspomnienia. Ale tak naprawdę tylko Harrison Ford odgrywa znaczącą rolę w filmie i robi to z charakterystycznym dla swojej postaci wdziękiem. Stery przejmują nowi bohaterowie stojący po Jasnej Stronie Mocy: zbieraczka części ze statku kosmicznego Rey oraz Finn, który postanawia porzucić życie szturmowca. Ich los połączył uroczy robot BB-8, który posiada mapę z lokalizacją ukrywającego się Skywalkera. I choć wiemy o nich niewiele, z początku nawet trudno jest nam określić, czy potrafią posługiwać się Mocą, szybko zyskują sobie sympatię widzów, ponieważ ich charaktery zostały odpowiednio nakreślone.

Daisy Ridley przekonująco gra silną i odważną młodą kobietę – takich bohaterek potrzebuje obecnie kino. Z kolei ciemnoskóry John Boyega, który przed premierą „Przebudzenia Mocy” spotkał się z rasistowskimi reakcjami, nie pozostawia wątpliwości, że ma komediowy talent i wraz z Ridley świetnie się uzupełniają, tworząc zgrany duet. I trzeba też wspomnieć, że dla pełnej poprawności politycznej, pojawia się w filmie jeszcze latynoski aktor – Oscar Isaac wcielający się w Poe Damerona, który niewątpliwie posiada łobuzerski urok samego Hana Solo.

Nie byłoby „Gwiezdnych Wojen” bez Ciemnej Strony Mocy, która zawsze sieje zniszczenie i chce opanować galaktykę. Zło, a konkretnie Nowy Porządek, reprezentuje tutaj Kylo Ren, który na podobieństwo Dartha Vadera przyodziewa się w imponujący czarny kostium i hełm. Jednak sama postać trochę rozczarowuje. W wybuchowym, targanym wątpliwościami, kuszonym przez Jasną Stronę Mocy człowieku trudno widzieć prawdziwego, pełnokrwistego złoczyńcę. Słabością tej postaci jest to, że jak na czarny charakter powinien być wyrazisty i przekonujący (jak choćby generał Hux) i budzić strach, nie zaś irytację, a nawet współczucie. Nie zrzucałabym tutaj winy na Adama Drivera wcielającego się w Rena, który niezaprzeczalnie roztaczał wokół siebie złowrogą atmosferę, a na decyzję twórców, którzy woleli przedstawić tę postać, jako nie w pełni ukształtowanego złego bohatera. Niestety to nie zadziałało korzystnie. Tak naprawdę najmroczniejszą postacią filmu jest wygenerowany komputerowo głównodowodzący Snoke (Andy Serkis), który szkoli Kylo. Spowity mgłą w ciemnej komnacie prawdziwie budzi grozę.

Mnóstwo nawiązań do pierwszych części „Gwiezdnych Wojen” oczywiście może razić widzów, którzy oczekiwali nowej jakości. Ale nie powinniśmy traktować tego posunięcia, jako coś nieodpowiedniego. Powrót tak potężnej franczyzy i światowego fenomenu kulturalnego, to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie, w którym trzeba pogodzić wieloletnich fanów z nowymi, którzy wciągną się w tą gwiezdną przygodę. „Przebudzenie Mocy” musiało stać się pewnego rodzaju pomostem łączącym starą trylogię z nowymi częściami. Dlatego mamy tu ulepszoną następczynię Gwiazdy Śmierci, czyli bazę Starkiller, która bije ją rozmachem na głowę. Nie brakuje kosmicznej kantyny, ani walk X-Wingów. A finałowa walka na miecze świetlne również przysparza wielu emocji. Nawet powrócił do pracy uznany kompozytor – John Williams, który nie tylko powtórzył kilka słynnych motywów z sagi, ale stworzył kolejne, zyskujące coraz większą rzeszę wielbicieli. Jednak trzeba powiedzieć, że mimo wielu inspiracji pierwszą trylogią, J.J. Abrams wyciągnął wnioski z błędów, jakie popełnił George Lucas w częściach I-III. Przede wszystkim postawił na efekty praktyczne, ograniczając maksymalnie zielone tło, co od razu dało bardziej rzeczywisty i namacalny odbiór wizualny. A same efekty specjalne robią duże wrażenie, czego rezultatem jest nominacja do tegorocznych Oscarów.

„Przebudzenie Mocy” wyjątkowo udanie i efektownie kontynuuje przygodę z „Gwiezdnymi Wojnami”. Dobre tempo akcji, sympatyczni bohaterowie, którym chce się kibicować, muzyka i doskonałe efekty specjalne napędzają tę produkcję. Choć jest to dopiero początek nowej historii, już potrafiła wywołać niemałe emocje, zaskakującymi zwrotami akcji. A i tak wciąż wiele wątków pozostaje tajemnicą. I to wzbudza ciekawość oraz powoduje chęć obejrzenia dalszych przygód głównych postaci, na które musimy poczekać, aż do końca 2017 roku. Moc jest z „Gwiezdnymi Wojnami”. Jak zawsze.

Źródło zdjęć: filmweb.pl oraz imdb.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz