środa, 27 stycznia 2016

Recenzja: Co jest grane, Davis? (Inside Llewyn Davis)

Filmy braci Coen to specyficzna rozrywka, którą należy przyjmować z przymrużeniem oka. Jest w nich trochę szaleństwa, absurdalnego humoru i przedziwnych zwrotów akcji. Jednak coś w tym jest, co sprawia, że chce się wracać do tych pokręconych historii. Osobiście cenię filmy Joela i Ethana Coenów za muzykę, która jest zawsze niezwykle dobrze dobrana i nie raz odgrywa w nich ważną rolę. A w „Co jest grane, Davis?” wręcz fundamentalną.



Ta produkcja opowiada o muzyku folkowym, Llewynie Davisie, który zarabia na życie śpiewając i grając na gitarze w nowojorskim barze. Jednak w obliczu trudności finansowych, braku własnego mieszkania, postanawia wyruszyć w podróż do Los Angeles, aby tam wykorzystać swoją szansę rozkręcenia kariery muzycznej. W swojej odysei ciągle coś mu się nieprzyjemnego przytrafia, ale wierzy w swój talent i w to, że los się w końcu odmieni. Mimowolnie trzymamy kciuki, aby Davisowi udało się udowodnić swoją wartość, ponieważ jego oddanie swojej pasji chwyta za serce.



Wielką rolę odgrywa tutaj Oscar Isaac wcielający się w tytułowego Llewyna Davisa. Jest duszą całego filmu. On nie gra – on jest całym sobą Davisem, wrażliwym artystą, żyjącym w swoim świecie. Oscar robi ogromne wrażenie swoją naturalnością i niezwykłym wczuwaniem się w swojego bohatera. Jednak tym, co najbardziej zwraca uwagę są umiejętności wokalno-gitarowe gwatemalskiego aktora. Jego głos potrafi prawdziwie poruszyć, a ekspresja wzruszyć. Jest w nim coś zjawiskowego (poza jego niezaprzeczalną urodą, oczywiście), z łatwością oczarowuje słuchaczy. W końcu też nie jest amatorem – za czasów szkolnych grywał w punkowych zespołach, a potem występował w kapeli the Blinking Underdogs. Mimo wszystko Isaac na scenie robi ogromne wrażenie, hipnotyzując widza i tworząc niezwykłą, wręcz intymną atmosferę (duża w tym zasługa pracy kamery).

Warto wspomnieć, że postać Llewyna Davisa jest luźno inspirowana prawdziwym wykonawcą muzyki folkowej –  Davem Van Ronkiem. Możemy zauważyć podobieństwo w okładce albumu głównego bohatera do „Inside Dave Van Ronk” (stąd też tytuł filmu). Oscar Isaac wykonuje jeden z utworów, z którego ten muzyk był znany, czyli emocjonalne i przejmujące „Fare Thee Well (Dink’s Song)”. Z repertuaru Van Ronka możemy jeszcze usłyszeć wesołe „Green, Green Rocky Road”. Oczywiście na uwagę zasługują uczuciowe „The Death of Queen Jane” (brytyjska ballada) i otwierające film, piękne „Hang Me, Oh Hang Me”. W filmie możemy również wysłuchać innych utalentowanych muzycznie aktorów, jak Stark Sands („The Last Thing On My Mind”), czy Carey Mulligan* („Five Hundred Miles”). Oni też potrafią przykuć uwagę i zachwycić. Z kolei komediowy charakter mają piosenki „Please Mr. Kennedy” i ”The Auld Triangle”, w których śpiewa sam Justin Timberlake. A wszystkie utwory zaaranżowano pod przewodnictwem T-Bone Burnetta, który już wcześniej pracował z Coenami przy „Big Lebowski” i „Bracie, gdzie jesteś?”.


„Co jest grane, Davis?” nie jest jakimś wybitnym dziełem. Jak na renomę takich reżyserów można powiedzieć, że jest to produkcja bardzo kameralna. Ot, spokojny, wypełniony coenowskimi smaczkami film muzyczny, przyprawiony sarkastycznym humorem (świetny jak zwykle John Goodman!) i ironią, w której jedną z głównych ról odgrywa rudy kot. Mimo to film ma swój urok i klimat, który tworzą szare, przymglone barwy. Bracia Coen złożyli wyjątkowy hołd muzyce folkowej oraz nowojorskiej scenie muzycznej lat 60-tych. Nawet ci, co mają rzadko do czynienia z tym gatunkiem, po seansie docenią jego emocjonalny wymiar i głębokie uczucia, jakie mu towarzyszą. Warto obejrzeć film i poczuć się jak na koncercie w malutkim, zapomnianym klubie, gdzie muzyka pochodzi z głębi duszy.


* jak już wspominamy o Carey Mulligan, to muszę powiedzieć, że ta aktorka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie w filmie „Wstyd” (tak, chodzi o ten erotyczny dramat), gdzie niesamowicie zaśpiewała piosenkę „New York, New York”. To bardzo poruszające wykonanie, a reakcje aktorów (Michael Fassbender) są autentyczne, ponieważ wcześniej nie słyszeli jak Mulligan śpiewa. Podczas tej sceny trzy kamery nagrywały jednocześnie głównych bohaterów. Piszę o tym, ponieważ o filmie „Wstyd” nie będę pisać, a scena jest godna obejrzenia i wysłuchania. A sama produkcja też jest porażająca (opowiada o człowieku uzależnionym od seksu).


Źródło zdjęć: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz