poniedziałek, 7 grudnia 2015

Recenzja: Iron Maiden – The Book of Souls

BreakingCD #32

Tym razem Ironi kazali czekać fanom na nową płytę aż 5 lat. Ale za to powrócili z podwójnym wydawnictwem, co jest nowością dla zespół. To dopiero pierwszy dwupłytowy album w bogatym dorobku Iron Maiden. Muzycy nagrywali go w studiu w Paryżu, z którego mają dobre wspomnienia z pracy nad płytą „Brave New World”. Pozytywne wibracje tego miejsca przełożyły się na ponad 92 minuty charakterystycznych dźwięków spod znaku Maiden, które usatysfakcjonują każdego fana.



Album „The Book of Souls” otwierają klimatyczne dźwięki niczym z Dzikiego Zachodu, a Bruce Dickinson swoją podniosłą deklamacją zaprasza nas do lektury „Księgi Dusz”. Oczywiście po chwili nasze uszy cieszą znajome, heavy-metalowe melodie Żelaznej Dziewicy. W „If Eternity Should Fail” od razu wychwycimy niższe brzmienie gitar. Chyba jakaś moda nastała na ten rodzaj strojenia (Blind Guardian przecież to samo zrobili), ale tak naprawdę nie wprowadza to żadnej rewolucji w muzyce Iron Maiden. Wciąż mamy do czynienia ze zmianami rytmu i melodyjnymi riffami, które znakomicie wpadają w ucho. I nie inaczej jest z otwierającym album utworem, który jednak nie forsuje wysokiego tempa. Nic straconego – „Speed of Light” nadrabia braki w prędkości i dynamicznie prze do przodu. Singiel Iron Maiden z kapitalnym teledyskiem to popis wokalny Bruce’a Dickinsona, który na początku w swoim dawnym stylu prezentuje swój charakterystyczny, rozdzierający krzyk, a potem emocjonalnie wyciąga głos w refrenie. Aż się wierzyć nie chce, że ten człowiek miał guza na języku podczas nagrywania partii wokalnych. Bardzo intensywny utwór, godny promocji, ale paradoksalnie niezbyt dobrze reprezentujący cały album.


„The Great Unknown” tak w stylu Maiden – zaczyna się spokojnie, aby po chwili ruszyć z kopyta. W tym utworze dobrze słychać to, że „The Book of Souls” powstawał pod wpływem impulsu, bez wcześniejszych prób. Solówki gitarowe brzmią tutaj bardzo surowo, ale dzięki temu tętnią energią muzyki granej na żywo. „The Red and the Black” to jeden z najlepszych utworów nowego wydawnictwa. Niezwykle melodyjna kompozycja z łatwo zapamiętywalnymi motywami, wypełnionymi wspaniałymi, przenikającymi się solówkami gitarzystów i syntezatorami. Piosenka trwa ponad 13 minut, ale to jest czysta heavy-metalowy przyjemność dla fanów Iron Maiden i mimo długości jest faworytem do koncertowej setlisty. Niestety w stronę zespół padły oskarżenia, że „The Red and the Black” jest plagiatem kawałka „I Hear Voices” Uriah Heep, ale to tak jak by twierdzić, że Metallica zgapiła melodię do „The Unforgiven” z „Children of the Damned” Ironów. Jakieś podobieństwo się pojawia, ale jest to wywoływanie niepotrzebnej i naciąganej sensacji.


W „When the River Runs Deep” przyspieszamy tempo, ale refren zaskakująco raczy nas wolniejszym i cięższym brzmieniem. Kilka zmian rytmu i jedna, dość nietypowa, ale tnąca do żywego solówka dobrze nastraja na ostatni rozdział pierwszej płyty albumu. Numer „The Book of Souls” ma znamiona epickich, bardziej rozbudowanych utworów typu „The Nomad” czy „The Talisman” albo szukając dalej w historii – „Powerslave”. Tytułowa kompozycja nie emanuje już tak radosną atmosferą, jest trochę mroczniejsza i bardziej tajemnicza. Na pewno jest to wyróżniający się kawałek na tle całości.

Drugą płytę „The Book of Souls” rozpoczyna „Death Or Glory”, który przywołuje wspomnienia z płyty „Fear of The Dark” i ten pogodny momentami klimat, a szczególnie piosenkę „From Here to Eternity”. Ten utwór jest przyjemny w odbiorze, ale niczym szczególnym się nie odznacza, podobnie jak kolejny „Shadows of the Valley”, który swoim początkiem kojarzy się z „Wasted Years”. O „Tears of Clown” też byśmy szybko zapomnieli, gdyby nie fakt, że jest hołdem złożonym słynnemu komikowi Robinowi Williamsowi. Z kolei „The Man of Sorrows” to nie jest kolejna piosenka, którą Steve Harris postanowił przejąć z solowej twórczości Bruce’a Dickinsona. Jest nieco bardziej poważna od pozostałej części albumu, a pewnego rodzaju podniosłości nadają jej syntezatory.

Jednak tym najbardziej wyjątkowym utworem całego albumu „The Book of Souls” (a może i całej twórczości zespołu) jest niezaprzeczalnie „Empire of the Clouds”. Ta epicka kompozycja zachwyca od pierwszej, delikatnej melodii granej na pianinie przez Bruce’a Dickinsona (dwoma palcami!). Pomimo, że ten majestatyczny utwór trwa ponad 18 minut, a do tego rozwija się niespiesznie, jest wart każdego dźwięku. Melodyjne gitary, solówki, a także orkiestra w tle, świetnie ze sobą współgrają, opowiadając muzyką dramatyczną historię katastrofy sterowca R101. Moim zdaniem „Empire of Clouds” jest tak genialnym i klimatycznym utworem, co monumentalne „Rime of the Ancient Mariner” czy „Seventh Son…”. Choć jest to najdłuższy utwór w historii Iron Maiden, jak najbardziej zasługuje na koncertowy debiut, ponieważ to prawdziwe dzieło sztuki!


„The Book of Souls” może nie jest największym osiągnięciem Iron Maiden, ale na pewno jest to solidny heavy metal, jaki oczekiwaliśmy od zespołu. Słychać w nim lekkość i spontaniczność komponowania, która objawiła się w wyjątkowo długich utworach (wszystkie trwają ponad 5 minut). Ironi chcąc zachować ducha koncertowego grania, pozostawili nawet błędy Nicko McBraina na perkusji (oh, nawet najlepszym się zdarza!). Pewne schematy w muzyce Żelaznej Dziewicy powtarzają się od lat, ale dalej fascynuje ta świeżość pomysłów i melodyjność zespołu. Mimo to, ponad półtora godziny muzyki wymaga cierpliwości i kilku odsłuchów, aby „przetrawić” cały album. Na pewno warto było czekać te 5 lat na nową muzykę od Iron Maiden i cieszyć oczy okładką z jak zwykle odrażająco ładnym Eddiem. „The Book of Souls” to kolejny wielki rozdział w bogatej karierze legend heavy metalu z Wielkiej Brytanii. I na pewno nie ostatni!

Źródło zdjęć: empik.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz